27.06.2012

Wpis trzeci


  
      „PIERWSZA”
***
 ***
Tu nikt nie znajdzie mnie, nie zobaczy nikt
tutaj za mój cały zal zmyja z oczu łzy
(Ewa Farna)
*
            Zastanawialiście się kiedyś nad tym, że dobro i zło zawsze idą ze sobą w parze?  Ja tak.  Co dziwne, sama cos takiego przeżyłam. Nikt nigdy nie poznał mojej historii, ale myślę, że ludzkość podzieliłaby się na dwa obozy. Jedni stwierdziliby, że jestem „zagubiona”. Drudzy, że po prostu „zła”. Czy jednak mięliby rację? Na pewno nie można nazwać mnie dobrą. Czy jednakże jestem zepsuta do końca? Nie wydaje mi się. Ale nie jestem też zagubiona. Zawsze wiedziałam, co jest moim priorytetem.  Znałam swoje wady i akceptowałam je, natomiast każdą zaletę wykorzystywałam. Jednak powtarzanie do siebie „jesteś złą, zepsutą dziewczynką”  nie miało sensu. Było wręcz żałosne. Nie odgrywałam żałosnych szopek, nie próbowałam poniżać się nawet przed samą sobą…
            Ale pomyślcie. Co by to dało, gdybym próbowała się zmienić? Przecież mogłabym spróbować. Ale coś w mojej głowie zawsze mówiło mi, że nie dam rady. To chyba była prawda. Nigdy nie byłam silna. Tu miałam życie pełne wygód, jeśli tak można określić wspaniały pałac, w którym mieszkaliśmy. Dom był duży, przestronny i stanowił hotel dla Śmierciożerców. Ja jednak czułam się tam swego rodzaju bezpiecznie.  Odpowiadało mi życie takie, jakie wiodłam. Choć dobrze wiem, że nie było idealne. Nienawidziłam go, ale tkwiłam tam, gdzie, jak uważam, było moje miejsce. 
            Nie pytajcie, czy byłam szczęśliwa. Nie potrafię odpowiedzieć. Chyba nigdy nie poznałam pojęcia szczęścia i ciężko mi zdefiniować ten stan. Ale czy z kolei można mnie nazwać nieszczęśliwą? Chyba nie. Po prostu spełniałam plan mojej, jakże dziwacznej, egzystencji. Chodziłam wyznaczonymi ścieżkami i nie zwracałam uwagi na ostrzegawcze znaki. Pewnie było ich sporo. Ale jeśli chcę być na coś ślepa – jestem. To mój instynkt przetrwania. Może szukałam szczęścia. Usilnie starłam się je wpleść w moje życie, ale cóż… nie wychodziło mi to.
Dlaczego?
Ponieważ moje życie nigdy nie było takie, jakie miało być. 
            Urodziłam się czwartego czerwca tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku. Byłam brzydkim, niechcianym dzieckiem. Wychowywałam się w bogatej rodzinie, ukazującej światu fałszywe, obłudne oblicze. Nie wiązały mnie z nimi żaden ciepłe uczucie. Zajmowała się mną niania, Irene.  Niespecjalnie przepadałam za domem.  Był jak więzienie. Ale widzicie, mam taki niesamowity dar. Zawsze potrafię się przystosować. To była moja pierwsza życiowa rola i podobało mi się to. Byłam inna. Dziewczynki z sąsiedztwa bawiły się lalkami ubranymi w paskudnie różowe sukienki. Ja chodziłam samotnymi ścieżkami zastanawiając się nad istotą świata. Filozofowałam, zadawałam pytania bez odpowiedzi, zastanawiam się nad życiem po śmierci, nad duszą człowieka.  Moja wczesna młodość to początek mugolskiej wojny. Mieszkałam i urodziłam się w Niemczech. Tam się wychowałam. Ale konflikt zbrojny wszystko zepsuł. Przenieśliśmy się do Wielkiej Brytanii. Niczego nie żałowałam, czego nie można powiedzieć o rodzicach.  Dlaczego wciąż tak ich nazywam? Chyba tak jest łatwiej. Z braku lepszego słowa. Oni tylko mnie spłodzili. Jestem połączeniem ich DNA. Nic więcej. Wracając do przeprowadzki… Drugiego dnia wybuchł pożar. Zginęli praktycznie wszyscy. Lecz mi nie było żal niczego. Wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że mam szczęście. Przecież mogłam być w środku. Ale przeżyłam.  W moim życiu nie było już kobiety i mężczyzny potocznie zwanych matką i ojcem. Nie było tych jej futer, kapeluszy i ton biżuterii. Nie było jego cygara i eleganckich, włoskich bucików. Chyba byłam wolna. W tym samym czasie zaczem chodzić do szkoły. Hogwart był mi obojętny. Tam było tak, jak w innych miejscach, gdzie się zjawiałam. Choć oczywiście trochę się zmieniłam. Moje ciało zaczęło dojrzewać i przybyło mi urody. Byłam z tego zadowolona, choć i tak nikt nie chciał ze mną przebywać na dłużej. Cóż… byłam dziwna. Nie chciałam się zmieniać, wiec chodziłam w czarnych sukienkach pod szatą i „ciężkich” butach. Wkoło mnie był istny, kolorowy jarmark modnych strojów.  Dziewczyny interesowały się błahostkami, natomiast ja znów snułam swoje teorie na temat stworzenia świata i prawdziwego sensu ludzkiego istnienia. Ratował mnie mój wygląd. Chłopak to dość nieskomplikowane stworzenie, któremu za rozum nadrabia ciało. Nikt mnie nie rozumiał, ale też nikomu nie próbowałam tego wytłumaczyć. Wytłumaczyć siebie. Kim jestem.
            Odkąd trafiłam do Hogwartu w moim życiu pojawił się Tom Riddle. Był starszy o pięć lat. Nic więc dziwnego, że nie miał pojęcia o małej uczennicy swojego domu, która kochała się w nim.  Byłam zauroczona, co pogłębiało jeszcze niezwykle bohaterski wyczyn, jakim było odlezienie winowajcy za ataki i śmierć Marty. W szkole nie zamieniliśmy ani jednego słowa. Byłam tylko małym dzieckiem. Gdy dorosłam i nadawałam się na kogoś, kto mógłby podejść do niego… było za późno. Skończył szkołę. A ja zapomniałam. Możecie sobie wyobrazić, jakież było moje zdziwienie, gdy w dniu moich siedemnastych urodzin zjawił się pod moim obecnym miejscem zamieszkania….
*
            Stałam jak zahipnotyzowana. Wyklinałam siebie, że wyglądam tak normalnie. 
- Witaj, Izabelle.
-  Ty mnie znasz… - zdążyłam tylko wyksztusić. Zaczerwieniłam się z własnej głupoty, ale on tylko spojrzał na mnie tym swoim wyćwiczonym (wtedy jeszcze tego nie wiedziałam) współczującym uśmiechem.
- Oczywiście. Pochodzimy od jednego rodu. – Zaczął mi tłumaczyć ten, jakże daleki, stopień pokrewieństwa. Ale ja tylko słuchałam tonu jego głosu. Wszystkie moje uczucia wróciły. Nie miałam siły z nimi walczyć.
- Dlaczego ma wrażenie, że mnie nie słuchasz? – Spojrzałam na niego nieprzytomnie. Westchnął tylko i spojrzała na mnie tymi cudownymi ślepiami zabójcy – Proponowałem ci współpracę.
- Współpracę? – Wychrypiałam
- Tak. My, potomkowie Salazara Slytherina, powinniśmy trzymać się razem.
- Skąd…?
- Sprawdziłem to. Nie wierzysz mi? – Przyglądał mi się badawczo.
Zastanowiłam się nad jego pytaniem. Po chwili bez wahania odpowiedziałam.
- Wierzę.
*
             Czy wtedy wiedziałam, że to jedno słowo, wypowiedziane tak ufnie, zniszczy moje całe dotychczasowe życie. Zmieni je do takiego stopnia, że nie będę poznawać samej siebie? Nie. Byłam przepełniona euforią. Chciałam tańczyć i śpiewać, cieszyłam się, że zamieszkam z nim. Szybko jednak przekonałam się, że życie nie jest bajką. A ja nie jestem bohaterką z opowieści Fantazy.
*
            Sytuacja często mnie przerastała. Często wpadałam w kłopoty i nijak nie potrafiłam sobie z nimi poradzić. Czasem pragnęłam zamknąć oczy i zasnąć.   Przez kilka chwil należeć do innego świata. W zakamarkach myśli szukałam jednego, naprawdę szczęśliwego wspomnienia. Skutek był dość marny. A owszem – znalazłam je. Czy jednak była dla mnie ważne? Nie bardzo. Tak jest zawsze.  To była kolejna sprzeczność mojego dziwacznego umysłu.  Wszystko, co szczęśliwe, trzymałam w ciemnych kątach własnej duszy. To były nieważne, zapomniane momenty mojego życia. Przebłyski. Chwile.
Marzenia, których nie miałam prawa spełnić.
*
            Gęsta, szara mgła wiła się, oplatając wszystko. Dusiła swymi szponami. Delikatna, uległa, niewinna. Ciężka, zdradliwa, niebezpieczna. Snuła się niczym cichy zabójca, czając się tuż przy ziemi. To unosiła blade powieki, to brała pod skrzydła kolejne obiekty.  Tak nieprzewidywalna. Tak niepewna. Rozproszona między cienkimi murami miejsca, gdzie zmierzałam. Tu czuło się śmierć. Ona czaiła się miedzy drzewami, miedzy kamiennymi płytami. I między mną. Gwałtowna, nieobliczalna, gotowa na przyjęcie kolejnych dusz do swojego królestwa. Straszna w swej działalności, łagodna dla tego, co sobie przywłaszczyła. Widziałam ją jako kobietę z dumnie uniesioną głową. Czarne, swym kolorem przypominające bezdenną otchłań, włosy, które opadały na kościste, blade ramiona. Obszerna szata, która skrywała jej zgniłe, nieludzkie ciało. Dłonie, którymi chwytała dusze były schowane w kieszeniach. Stopy, którymi prowadziła skazańców do piekła tonęły w morzu mgły. Ale ona patrzyła tylko tymi mrocznymi, ślepymi oczami. Ogromnymi, ciemnymi, głęboko zapadniętymi w oczodołach. Miała ostry, zmęczony wzrok. Usta układała w znudzoną minkę, niczym rozkapryszone dziecko. Była straszna, w swej nieludzkiej naturze i piękna. Nie dziwiłam się, czemu ludzie tak chętnie jej się oddawali.  Jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przypomina mnie. Troszkę zmienioną, straszniejszą wersję mnie samej. Czy była to tylko moja wyobraźnia? Nigdy się nie dowiedziałam. Jednak zawsze mi się ukazywała. Tam, na tym starym, zapomnianym cmentarzu stała sama.  Zawsze w tym samym miejscu, w tej samej pozycji. Po prostu unosiła się nad ziemią i spoglądała na mnie ze swego rodzaju dumą. Wyobrażałam sobie wtedy, że cieszy się z ofiar, których jej dostarczam. Zadrżałam, gdy i tym razem ją spostrzegłam. Nie byłam pewna, czy chłodny powiew wiatru był prawdziwy. Obejrzałam się, zlękniona. Nikogo nie było. Pozornie. Te wszystkie dusze unosiły się, kryjąc we mgle. Bolesna świadomość ich obecności była dla mnie jak igła, wbijająca się w nogę. Jak natrętny komar, który nie potrafił się od ciebie odczepić. Moja obecność była dla nich czymś innym. Lubili to, czego nie potrafiłam powiedzieć o sobie. Śmiali się z mojej płochliwości. A ja nie potrafiłam nic na to poradzić. Musiałam tu przychodzić. Nie dla nich – dla siebie.   To była jak spowiedź. Przychodziłam, żaliłam się. Czasem odchodziłam z niczym. Nigdy nie miałam pewności, czy w ogóle stąd wyjdę. A jednak moje stopy same kierował się ku cmentarzowi. Tom często powtarzał mi, że nie mogę tu przychodzić. Wściekał się, używał siły. Ale ja nic sobie z tego nie robiłam. W końcu i on się poddał. Gdy pobita prawie do nieprzytomności błagałam o litość. Gdy wymykałam się, nie mogąc przestać. Gdy przestałam być sobą. Gdy wariowałam, kiedy mi zabraniano spotkać się z nimi. Nienawidziłam ich wszystkich. I każdego z osobna. Za to, że mają łatwej. Że mnie dręczą. A jednak przychodziłam tam. Nocą, kiedy na czarnym niebie witał mnie uśpiony księżyc. Kiedy sowa śpiewała smutno, a wilk śnił na jawie, kradnąc ciszę nocy.  
            Nucąc cicho, chodziła jakby we śnie. Tańczyła walca pod nuty śmierci. Nierealna, inna, czysta. I była niczym dym. Tak nieuchwytna. Dniem udręczona. I żaliła się jej, łkała w sukno czarnej pani. I chowała w duszy – uciekała przed nieznanym.
*
            Wciąż szukałam. Chciałam nowości. Chciałam uciec od dotychczasowego bałaganu mojego życia. Nie radziłam sobie z codziennością. Być może dlatego odwiedzałam ten stary cmentarz. Jakież to żałosne, szukałam przyjaciół wśród sterty nagrobków! Wśród trupów. Jednak najbardziej żałosne było to, że faktycznie ich tam znalazłam. Nie raz pytałam siebie, czy mam dobrze poukładane w głowie. Może nie. Nie o to chodziło. Liczył się cel. Mój cel.  A były nim te wędrówki. Łączyłam się z tymi ludźmi, chociaż mnie irytowali.  Traktowałam to jak karę, choć nikt mnie do tego nie pchał. I wtedy ją poznałam...
*
            Tego dnia księżyc ukazywał się ludziom w swej pełnej formie. Pełnia. Kojarzyła mi się z mrocznym horrorem. Grałam w nim główna rolę. Nigdy nie miałam wielkiej wyobraźni, ale umysł podsuwał mi obrazy inne, niż gdyby chciałam jej widzieć. Dusiłam się niewidzialnym sznurem, idąc dalej. „Zawróć!”  podpowiadał mój umysł, lecz serce gnało niespokojnie. Żelazna furtka zagwizdała niespokojnie, gdy nacisnęłam zardzewiałą klamkę. Otworzyła się niespiesznie. Ziemia lekko ugięła się pod moją stopą. Nie byłam tu pierwszy raz. Wiedzieli to. Wyczuli. I ja, instynktownie, wiedziałam, że dziś nic mi nie zrobią. Podeszłam do pierwszego nagrobka.
Jurij S....r…..y
1856 – 1900
            Nazwisko było zamazane. Nie miałam pojęcia, kim był. Po prostu leżał na tym cmentarzu, już na zawsze związany z kamienną płytą. Grób był zaniedbany, jak wszystkie inne w tym miejscu. Mech porastał go z tyłu, nachodząc lekko na przód. Nędzny i biedny. Był jednym z ludzi, których tu odwiedzałam. Stałam nad nim jeszcze chwilę, po czym poszłam dalej.
Basilius Nachricht
1813 – 1854
Pokój udręczonej duszy
            Spoglądam na szaro – zieloną płytę i po cichu przeczytałam jego imię. Uśmiechnęłam się, chyba dość ciepło. Wyobraziłam go sobie. Miał czterdzieści lat. Przypominał kogucika – niski, grubawy i skoczny. Pełen energii. Podchodzi do mnie i kładł dużą dłoń na moim ramieniu. Uśmiechał się smutno i szeptał „Moje dziecko. Moje maleńkie dziecko”. Niektórych rozumiałam. Innych nie. Nie wiem, od czego do zależało.
            Następny nagrobek, do którego podeszłam był malutki. Kiedyś musiał być bardzo zadbany. Prawdopodobnie wykonany był z jasnego kamienia. Jednak brud trzymał się go tak mocno, że nie potrafiłam zidentyfikować jego barwy.
Rossana  Deluix
1866 – 1869
Odeszła nieskalana
            Ją też już widziałam. To mała dziewczynka o złotych loczkach w skromnej sukience. W ręce zawsze trzyma porcelanową lalkę. Nie wiem, dlaczego czasami wdziera się do mojego umysłu. Ale przychodzi rzadko. I ja za nią nie tęsknie. To ponure dziecko. Siedzi tylko i patrzy, jak gdyby nie pasowało do tego miejsca. I rzeczywiście nie pasuje. Podobnie jak kolejny grób. Był zadbany i jakby świeży. Choć ciało pod nim zgniło już dawno, dusza kobiety była żwawa i pełna energii. Nie tak, jak te inne smętne postaci przypominające figurki z dymu. 
Matilda Brown
1….– 1839
            Nie wiem, ile miała lat. Choć wyglądała młodo. Może nieco ponad trzydzieści. Usta jej się nie zamykały. Mówiła tak szybko, że nie nadążałam. Siedziała zawsze, nie bała się Śmierci.  Ale o swoje własnej nic nie mówiła. Jak inni. To był temat tabu.  
            Odwróciłam się niespiesznie od jej miejsca spoczynku. Niech śpi, pomyślałam. Nie było jej w pobliżu. Poszłam w zupełnie innym kierunku. Szłam pewnie, jakbym wiedziała, gdzie idę. Zatrzymałam się przed skromnym nagrobkiem. Pewnie nigdy nie był odświętny czy zadbany. Ot, zwykły kawałek kamienia. Mnie jednak zaintrygował. Podeszłam i zimna dłonią starłam kurz z liter.
Patricia Bianca Deneuve
1920 – 1941
Zginęła za życie.
            Byłam mocno podniecona. Nie wiem, dlaczego. Tak po prostu było. Nie umiem tego wytłumaczyć. Moje zbolałe serce zaczęło bić mocniej. I potem poczułam ten sam chłód. Już wiedziałam. Kobieta była za mną. Niepewnie odwróciłam się. Faktycznie tam była. Pierwszym, co ujrzałam była długa, lekka, zwiewna, perłowo biała sukienka. Tegoż samego koloru był i kołnierz, szyty na wzór ówczesnej mody. Uśmiechała się smutno spod przymkniętych powiek. Była szatynką. Włosy związane były w wymyślny węzeł. 
- Patricia Deneuve? – Pokiwała przecząco głową.
- Więc kim jesteś?
Spojrzała na mnie zdziwiona. Jakby w ogóle nie spodziewała się tego pytania.
- Nie wiem… - wahanie w jej głosie trochę mnie zmyliło. Była w niej jakaś niewinność.  I wtedy zrozumiałam.
- To nie ty tu leżysz – wskazałam na nagrobek. Pokiwała głową. Spojrzał na imiona wyryte w kamieniu. Potem przeniosła wzrok na mnie. Kryła się w nim nadzieja – Nie leżysz też na tym cmentarzu prawda? – Znów skinęła głową. Suknia zaszeleściła, gdy podeszła bliżej – Więc kim jesteś?
Wzruszyła ramionami w geście bezradności.
*
            Wtedy nie miałam pojęcia, kim była. I dlaczego los skierował ją ku mnie. Nie mówiła dużo. Praktycznie nigdy się nie uśmiechała.  Po jakimś czasie zaczęłam nazywać ją „Bianką”.  Nie chciałam mówić do niej w trzeciej osobie, a to imię wyryte było na nagrobku, który jej przynależał. Choć, nie był jej. Była niczyja. Zupełnie jak ja.
*
            Tak bardzo różniła się ode mnie. Była dobra. Tę dobroć wyczuwało się od razu. Wiedziałam to. Nieskazitelnie biała szata była jej symbolem. Uosobienie niewinności. Poniekąd stała się moją przyjaciółką. Nie wiem, czy jej nienawidziłam. Ona po prostu zawsze tam była. Mogłam się jej wyżalić. Mogłam… jednak nie robiłam tego często. Nie rozmawiałyśmy. Po prostu milczeliśmy. A ona tylko smutno się patrzyła. Perłowobiała postać snująca się za mną. Była jakby częścią mnie. Zamionem mojej zmęczonej duszy. Tą lepszą stroną. Moim własnym i osobistym duchem.
*
            Dopiero jakiś czas potem dowiedziałam się, jak zginęła. Myślała, że w ten sposób uratuje bliskich. Że jej śmierć pozwoli przeżyć innym. Była naiwna. Zaufała nie tej osobie, co trzeba. . Była pierwszą ofiarą Toma. Bezimienną dziewczyną, która nazwałam. Nie znała siebie. Nie znała przeszłości. Pamiętała jedynie własną śmierć. Była po prostu „Bianką”. Nikim więcej. Tylko „Bianką”. A może „Bianką”.
*
            Zawsze mi towarzyszyła. Choćbym nie wiem jak była dla nie nieuprzejma, ona się nie zmieniała.  Uparcie trwała przy mnie. Próbowałam ja znienawidzić. Naprawdę próbowałam… Teraz myślę, że po prostu jej zazdrościłam. Tej wolości i czystości. Tego, że była nieskalana złem tego świata. Złem, które i ja uosabiałam.  Wiem, że nie tego po mnie oczekiwała. Miała w głowie plan, którego ja byłam częścią. Byłyśmy sobie potrzebne. Koniec, kropka. Nie potrafiłyśmy tego zmienić. A może nie chciałyśmy?  
            Teraz, po tylu latach jestem jej zwyczajnie wdzięczna. Co prawda, nigdy nie zastosowałam się do jej niemych próśb. Teraz żałuję. Może gdybym postępowała inaczej… teraz nie pisałbym w strachu, że nie skończę tego dziennika. Że śmierć przyjdzie wcześniej. Ta świadomość mnie wykańcza. Powoli sam strach staje sie moją śmiercią. Moim cierpieniem. To kara za grzechy, jakich się dopuściłam.
            Zrozumiałam, że jest sprawiedliwość. Sprawiedliwość, która zmieni ten świat. W daleko nieokreślonej przyszłości… po prostu „kiedyś”, przyjdzie na świat ktoś, kto pokona nieśmiertelnego Lorda Voldemorta.. Lub prawie nieśmiertelnego. Zdecydowanie dotarł daleko. Odnalazł nieśmiertelność. Być może nie taką, jaką szukał, ale jednak… Ja trwałam przy nim tak długo, jak mi pozwolił. Czułam się sponiewierana i oszukiwana. Ale nie odchodziłam. Tam było moje miejsce. Nadal tak myślę. Po prostu wypełniłam przeznaczenie. Nie ważne, jak wielką cenę za to zapłacę. To nie jest ważne. Liczy się tylko dusza.  Moja nienaruszona, zła dusza.
            Trwałam tak, bo człowiek nie ma wyboru. To świat decyduje, kim jesteśmy.     
Izabelle

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz