„PIERWSZA”
***
***
***
Tu nikt nie
znajdzie mnie, nie zobaczy nikt
tutaj za mój cały zal zmyja z oczu łzy
tutaj za mój cały zal zmyja z oczu łzy
(Ewa Farna)
*
Zastanawialiście się kiedyś nad tym,
że dobro i zło zawsze idą ze sobą w parze? Ja tak.
Co dziwne, sama cos takiego przeżyłam. Nikt nigdy nie poznał mojej
historii, ale myślę, że ludzkość podzieliłaby się na dwa obozy. Jedni
stwierdziliby, że jestem „zagubiona”. Drudzy, że po prostu „zła”. Czy jednak
mięliby rację? Na pewno nie można nazwać mnie dobrą. Czy jednakże jestem
zepsuta do końca? Nie wydaje mi się. Ale nie jestem też zagubiona. Zawsze
wiedziałam, co jest moim priorytetem.
Znałam swoje wady i akceptowałam je, natomiast każdą zaletę
wykorzystywałam. Jednak powtarzanie do siebie „jesteś złą, zepsutą
dziewczynką” nie miało sensu. Było wręcz
żałosne. Nie odgrywałam żałosnych szopek, nie próbowałam poniżać się nawet
przed samą sobą…
Ale pomyślcie. Co by to dało, gdybym
próbowała się zmienić? Przecież mogłabym spróbować. Ale coś w mojej głowie
zawsze mówiło mi, że nie dam rady. To chyba była prawda. Nigdy nie byłam silna.
Tu miałam życie pełne wygód, jeśli tak można określić wspaniały pałac, w którym
mieszkaliśmy. Dom był duży, przestronny i stanowił hotel dla Śmierciożerców. Ja
jednak czułam się tam swego rodzaju bezpiecznie. Odpowiadało mi życie takie, jakie wiodłam.
Choć dobrze wiem, że nie było idealne. Nienawidziłam go, ale tkwiłam tam,
gdzie, jak uważam, było moje miejsce.
Nie pytajcie, czy byłam szczęśliwa.
Nie potrafię odpowiedzieć. Chyba nigdy nie poznałam pojęcia szczęścia i ciężko
mi zdefiniować ten stan. Ale czy z kolei można mnie nazwać nieszczęśliwą? Chyba
nie. Po prostu spełniałam plan mojej, jakże dziwacznej, egzystencji. Chodziłam
wyznaczonymi ścieżkami i nie zwracałam uwagi na ostrzegawcze znaki. Pewnie było
ich sporo. Ale jeśli chcę być na coś ślepa – jestem. To mój instynkt
przetrwania. Może szukałam szczęścia. Usilnie starłam się je wpleść w moje
życie, ale cóż… nie wychodziło mi to.
Dlaczego?
Ponieważ
moje życie nigdy nie było takie, jakie miało być.
Urodziłam się czwartego czerwca
tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku. Byłam brzydkim, niechcianym
dzieckiem. Wychowywałam się w bogatej rodzinie, ukazującej światu fałszywe,
obłudne oblicze. Nie wiązały mnie z nimi żaden ciepłe uczucie. Zajmowała się
mną niania, Irene. Niespecjalnie
przepadałam za domem. Był jak więzienie.
Ale widzicie, mam taki niesamowity dar. Zawsze potrafię się przystosować. To
była moja pierwsza życiowa rola i podobało mi się to. Byłam inna. Dziewczynki z
sąsiedztwa bawiły się lalkami ubranymi w paskudnie różowe sukienki. Ja
chodziłam samotnymi ścieżkami zastanawiając się nad istotą świata.
Filozofowałam, zadawałam pytania bez odpowiedzi, zastanawiam się nad życiem po
śmierci, nad duszą człowieka. Moja
wczesna młodość to początek mugolskiej wojny. Mieszkałam i urodziłam się w
Niemczech. Tam się wychowałam. Ale konflikt zbrojny wszystko zepsuł.
Przenieśliśmy się do Wielkiej Brytanii. Niczego nie żałowałam, czego nie można powiedzieć
o rodzicach. Dlaczego wciąż tak ich
nazywam? Chyba tak jest łatwiej. Z braku lepszego słowa. Oni tylko mnie
spłodzili. Jestem połączeniem ich DNA. Nic więcej. Wracając do przeprowadzki…
Drugiego dnia wybuchł pożar. Zginęli praktycznie wszyscy. Lecz mi nie było żal
niczego. Wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że mam szczęście. Przecież
mogłam być w środku. Ale przeżyłam. W
moim życiu nie było już kobiety i mężczyzny potocznie zwanych matką i ojcem.
Nie było tych jej futer, kapeluszy i ton biżuterii. Nie było jego cygara i
eleganckich, włoskich bucików. Chyba byłam wolna. W tym samym czasie zaczem
chodzić do szkoły. Hogwart był mi obojętny. Tam było tak, jak w innych
miejscach, gdzie się zjawiałam. Choć oczywiście trochę się zmieniłam. Moje
ciało zaczęło dojrzewać i przybyło mi urody. Byłam z tego zadowolona, choć i
tak nikt nie chciał ze mną przebywać na dłużej. Cóż… byłam dziwna. Nie chciałam
się zmieniać, wiec chodziłam w czarnych sukienkach pod szatą i „ciężkich”
butach. Wkoło mnie był istny, kolorowy jarmark modnych strojów. Dziewczyny interesowały się błahostkami,
natomiast ja znów snułam swoje teorie na temat stworzenia świata i prawdziwego
sensu ludzkiego istnienia. Ratował mnie mój wygląd. Chłopak to dość
nieskomplikowane stworzenie, któremu za rozum nadrabia ciało. Nikt mnie nie
rozumiał, ale też nikomu nie próbowałam tego wytłumaczyć. Wytłumaczyć siebie.
Kim jestem.
Odkąd trafiłam do Hogwartu w moim
życiu pojawił się Tom Riddle. Był starszy o pięć lat. Nic więc dziwnego, że nie
miał pojęcia o małej uczennicy swojego domu, która kochała się w nim. Byłam zauroczona, co pogłębiało jeszcze
niezwykle bohaterski wyczyn, jakim było odlezienie winowajcy za ataki i śmierć
Marty. W szkole nie zamieniliśmy ani jednego słowa. Byłam tylko małym
dzieckiem. Gdy dorosłam i nadawałam się na kogoś, kto mógłby podejść do niego…
było za późno. Skończył szkołę. A ja zapomniałam. Możecie sobie wyobrazić,
jakież było moje zdziwienie, gdy w dniu moich siedemnastych urodzin zjawił się
pod moim obecnym miejscem zamieszkania….
*
Stałam jak zahipnotyzowana. Wyklinałam
siebie, że wyglądam tak normalnie.
- Witaj, Izabelle.
- Ty mnie znasz… - zdążyłam tylko wyksztusić.
Zaczerwieniłam się z własnej głupoty, ale on tylko spojrzał na mnie tym swoim
wyćwiczonym (wtedy jeszcze tego nie wiedziałam) współczującym uśmiechem.
- Oczywiście.
Pochodzimy od jednego rodu. – Zaczął mi tłumaczyć ten, jakże daleki, stopień
pokrewieństwa. Ale ja tylko słuchałam tonu jego głosu. Wszystkie moje uczucia
wróciły. Nie miałam siły z nimi walczyć.
- Dlaczego ma
wrażenie, że mnie nie słuchasz? – Spojrzałam na niego nieprzytomnie. Westchnął
tylko i spojrzała na mnie tymi cudownymi ślepiami zabójcy – Proponowałem ci
współpracę.
- Współpracę? – Wychrypiałam
- Tak. My,
potomkowie Salazara Slytherina, powinniśmy trzymać się razem.
- Skąd…?
- Sprawdziłem to.
Nie wierzysz mi? – Przyglądał mi się badawczo.
Zastanowiłam się
nad jego pytaniem. Po chwili bez wahania odpowiedziałam.
- Wierzę.
*
Czy
wtedy wiedziałam, że to jedno słowo, wypowiedziane tak ufnie, zniszczy moje
całe dotychczasowe życie. Zmieni je do takiego stopnia, że nie będę poznawać
samej siebie? Nie. Byłam przepełniona euforią. Chciałam tańczyć i śpiewać,
cieszyłam się, że zamieszkam z nim.
Szybko jednak przekonałam się, że życie nie jest bajką. A ja nie jestem
bohaterką z opowieści Fantazy.
*
Sytuacja często mnie przerastała.
Często wpadałam w kłopoty i nijak nie potrafiłam sobie z nimi poradzić. Czasem
pragnęłam zamknąć oczy i zasnąć. Przez
kilka chwil należeć do innego świata. W zakamarkach myśli szukałam jednego,
naprawdę szczęśliwego wspomnienia. Skutek był dość marny. A owszem – znalazłam
je. Czy jednak była dla mnie ważne? Nie bardzo. Tak jest zawsze. To była kolejna sprzeczność mojego
dziwacznego umysłu. Wszystko, co szczęśliwe,
trzymałam w ciemnych kątach własnej duszy. To były nieważne, zapomniane momenty
mojego życia. Przebłyski. Chwile.
Marzenia,
których nie miałam prawa spełnić.
*
Gęsta, szara mgła wiła się,
oplatając wszystko. Dusiła swymi szponami. Delikatna, uległa, niewinna. Ciężka,
zdradliwa, niebezpieczna. Snuła się niczym cichy zabójca, czając się tuż przy
ziemi. To unosiła blade powieki, to brała pod skrzydła kolejne obiekty. Tak nieprzewidywalna. Tak niepewna.
Rozproszona między cienkimi murami miejsca, gdzie zmierzałam. Tu czuło się
śmierć. Ona czaiła się miedzy drzewami, miedzy kamiennymi płytami. I między
mną. Gwałtowna, nieobliczalna, gotowa na przyjęcie kolejnych dusz do swojego
królestwa. Straszna w swej działalności, łagodna dla tego, co sobie
przywłaszczyła. Widziałam ją jako kobietę z dumnie uniesioną głową. Czarne,
swym kolorem przypominające bezdenną otchłań, włosy, które opadały na kościste,
blade ramiona. Obszerna szata, która skrywała jej zgniłe, nieludzkie ciało.
Dłonie, którymi chwytała dusze były schowane w kieszeniach. Stopy, którymi prowadziła
skazańców do piekła tonęły w morzu mgły. Ale ona patrzyła tylko tymi mrocznymi,
ślepymi oczami. Ogromnymi, ciemnymi, głęboko zapadniętymi w oczodołach. Miała
ostry, zmęczony wzrok. Usta układała w znudzoną minkę, niczym rozkapryszone
dziecko. Była straszna, w swej nieludzkiej naturze i piękna. Nie dziwiłam się,
czemu ludzie tak chętnie jej się oddawali.
Jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przypomina mnie. Troszkę
zmienioną, straszniejszą wersję mnie samej. Czy była to tylko moja wyobraźnia?
Nigdy się nie dowiedziałam. Jednak zawsze mi się ukazywała. Tam, na tym starym,
zapomnianym cmentarzu stała sama. Zawsze
w tym samym miejscu, w tej samej pozycji. Po prostu unosiła się nad ziemią i
spoglądała na mnie ze swego rodzaju dumą. Wyobrażałam sobie wtedy, że cieszy
się z ofiar, których jej dostarczam. Zadrżałam, gdy i tym razem ją
spostrzegłam. Nie byłam pewna, czy chłodny powiew wiatru był prawdziwy.
Obejrzałam się, zlękniona. Nikogo nie było. Pozornie. Te wszystkie dusze
unosiły się, kryjąc we mgle. Bolesna świadomość ich obecności była dla mnie jak
igła, wbijająca się w nogę. Jak natrętny komar, który nie potrafił się od
ciebie odczepić. Moja obecność była dla nich czymś innym. Lubili to, czego nie
potrafiłam powiedzieć o sobie. Śmiali się z mojej płochliwości. A ja nie
potrafiłam nic na to poradzić. Musiałam tu przychodzić. Nie dla nich – dla
siebie. To była jak spowiedź.
Przychodziłam, żaliłam się. Czasem odchodziłam z niczym. Nigdy nie miałam
pewności, czy w ogóle stąd wyjdę. A jednak moje stopy same kierował się ku
cmentarzowi. Tom często powtarzał mi, że nie mogę tu przychodzić. Wściekał się,
używał siły. Ale ja nic sobie z tego nie robiłam. W końcu i on się poddał. Gdy
pobita prawie do nieprzytomności błagałam o litość. Gdy wymykałam się, nie
mogąc przestać. Gdy przestałam być sobą. Gdy wariowałam, kiedy mi zabraniano
spotkać się z nimi. Nienawidziłam ich wszystkich. I każdego z osobna. Za to, że
mają łatwej. Że mnie dręczą. A jednak przychodziłam tam. Nocą, kiedy na czarnym
niebie witał mnie uśpiony księżyc. Kiedy sowa śpiewała smutno, a wilk śnił na
jawie, kradnąc ciszę nocy.
Nucąc cicho, chodziła jakby we śnie.
Tańczyła walca pod nuty śmierci. Nierealna, inna, czysta. I była niczym dym. Tak nieuchwytna. Dniem udręczona. I żaliła się jej,
łkała w sukno czarnej pani. I chowała w duszy – uciekała przed nieznanym.
*
Wciąż szukałam. Chciałam nowości.
Chciałam uciec od dotychczasowego bałaganu mojego życia. Nie radziłam sobie z
codziennością. Być może dlatego odwiedzałam ten stary cmentarz. Jakież to
żałosne, szukałam przyjaciół wśród sterty nagrobków! Wśród trupów. Jednak
najbardziej żałosne było to, że faktycznie ich tam znalazłam. Nie raz pytałam
siebie, czy mam dobrze poukładane w głowie. Może nie. Nie o to chodziło. Liczył
się cel. Mój cel. A były nim te
wędrówki. Łączyłam się z tymi ludźmi, chociaż mnie irytowali. Traktowałam to jak karę, choć nikt mnie do
tego nie pchał. I wtedy ją poznałam...
*
Tego dnia księżyc ukazywał się ludziom
w swej pełnej formie. Pełnia. Kojarzyła mi się z mrocznym horrorem. Grałam w
nim główna rolę. Nigdy nie miałam wielkiej wyobraźni, ale umysł podsuwał mi
obrazy inne, niż gdyby chciałam jej widzieć. Dusiłam się niewidzialnym sznurem,
idąc dalej. „Zawróć!” podpowiadał mój umysł,
lecz serce gnało niespokojnie. Żelazna furtka zagwizdała niespokojnie, gdy
nacisnęłam zardzewiałą klamkę. Otworzyła się niespiesznie. Ziemia lekko ugięła
się pod moją stopą. Nie byłam tu pierwszy raz. Wiedzieli to. Wyczuli. I ja,
instynktownie, wiedziałam, że dziś nic mi nie zrobią. Podeszłam do pierwszego
nagrobka.
Jurij S....r…..y
1856 – 1900
Nazwisko było zamazane. Nie miałam
pojęcia, kim był. Po prostu leżał na tym cmentarzu, już na zawsze związany z
kamienną płytą. Grób był zaniedbany, jak wszystkie inne w tym miejscu. Mech
porastał go z tyłu, nachodząc lekko na przód. Nędzny i biedny. Był jednym z
ludzi, których tu odwiedzałam. Stałam nad nim jeszcze chwilę, po czym poszłam
dalej.
Basilius Nachricht
1813 – 1854
Pokój udręczonej duszy
Spoglądam na szaro – zieloną płytę i
po cichu przeczytałam jego imię. Uśmiechnęłam się, chyba dość ciepło.
Wyobraziłam go sobie. Miał czterdzieści lat. Przypominał kogucika – niski,
grubawy i skoczny. Pełen energii. Podchodzi do mnie i kładł dużą dłoń na moim
ramieniu. Uśmiechał się smutno i szeptał „Moje dziecko. Moje maleńkie dziecko”.
Niektórych rozumiałam. Innych nie. Nie wiem, od czego do zależało.
Następny nagrobek, do którego
podeszłam był malutki. Kiedyś musiał być bardzo zadbany. Prawdopodobnie
wykonany był z jasnego kamienia. Jednak brud trzymał się go tak mocno, że nie
potrafiłam zidentyfikować jego barwy.
Rossana Deluix
1866 – 1869
Odeszła nieskalana
Ją też już widziałam. To mała
dziewczynka o złotych loczkach w skromnej sukience. W ręce zawsze trzyma
porcelanową lalkę. Nie wiem, dlaczego czasami wdziera się do mojego umysłu. Ale
przychodzi rzadko. I ja za nią nie tęsknie. To ponure dziecko. Siedzi tylko i
patrzy, jak gdyby nie pasowało do tego miejsca. I rzeczywiście nie pasuje.
Podobnie jak kolejny grób. Był zadbany i jakby świeży. Choć ciało pod nim
zgniło już dawno, dusza kobiety była żwawa i pełna energii. Nie tak, jak te
inne smętne postaci przypominające figurki z dymu.
Matilda Brown
1….– 1839
Nie wiem, ile miała lat. Choć
wyglądała młodo. Może nieco ponad trzydzieści. Usta jej się nie zamykały.
Mówiła tak szybko, że nie nadążałam. Siedziała zawsze, nie bała się Śmierci. Ale o swoje własnej nic nie mówiła. Jak inni.
To był temat tabu.
Odwróciłam się niespiesznie od jej
miejsca spoczynku. Niech śpi, pomyślałam. Nie było jej w pobliżu. Poszłam w
zupełnie innym kierunku. Szłam pewnie, jakbym wiedziała, gdzie idę. Zatrzymałam
się przed skromnym nagrobkiem. Pewnie nigdy nie był odświętny czy zadbany. Ot,
zwykły kawałek kamienia. Mnie jednak zaintrygował. Podeszłam i zimna dłonią
starłam kurz z liter.
Patricia Bianca Deneuve
1920 – 1941
Zginęła za życie.
Byłam mocno podniecona. Nie wiem,
dlaczego. Tak po prostu było. Nie umiem tego wytłumaczyć. Moje zbolałe serce
zaczęło bić mocniej. I potem poczułam ten sam chłód. Już wiedziałam. Kobieta
była za mną. Niepewnie odwróciłam się. Faktycznie tam była. Pierwszym, co
ujrzałam była długa, lekka, zwiewna, perłowo biała sukienka. Tegoż samego
koloru był i kołnierz, szyty na wzór ówczesnej mody. Uśmiechała się smutno spod
przymkniętych powiek. Była szatynką. Włosy związane były w wymyślny węzeł.
- Patricia Deneuve?
– Pokiwała przecząco głową.
- Więc kim jesteś?
Spojrzała na mnie
zdziwiona. Jakby w ogóle nie spodziewała się tego pytania.
- Nie wiem… -
wahanie w jej głosie trochę mnie zmyliło. Była w niej jakaś niewinność. I wtedy zrozumiałam.
- To nie ty tu
leżysz – wskazałam na nagrobek. Pokiwała głową. Spojrzał na imiona wyryte w
kamieniu. Potem przeniosła wzrok na mnie. Kryła się w nim nadzieja – Nie leżysz
też na tym cmentarzu prawda? – Znów skinęła głową. Suknia zaszeleściła, gdy
podeszła bliżej – Więc kim jesteś?
Wzruszyła ramionami
w geście bezradności.
*
Wtedy nie miałam pojęcia, kim była.
I dlaczego los skierował ją ku mnie. Nie mówiła dużo. Praktycznie nigdy się nie
uśmiechała. Po jakimś czasie zaczęłam nazywać
ją „Bianką”. Nie chciałam mówić do niej
w trzeciej osobie, a to imię wyryte było na nagrobku, który jej przynależał.
Choć, nie był jej. Była niczyja. Zupełnie jak ja.
*
Tak bardzo różniła się ode mnie.
Była dobra. Tę dobroć wyczuwało się od razu. Wiedziałam to. Nieskazitelnie
biała szata była jej symbolem. Uosobienie niewinności. Poniekąd stała się moją
przyjaciółką. Nie wiem, czy jej nienawidziłam. Ona po prostu zawsze tam była.
Mogłam się jej wyżalić. Mogłam… jednak nie robiłam tego często. Nie rozmawiałyśmy.
Po prostu milczeliśmy. A ona tylko smutno się patrzyła. Perłowobiała postać
snująca się za mną. Była jakby częścią mnie. Zamionem mojej zmęczonej duszy. Tą
lepszą stroną. Moim własnym i osobistym duchem.
*
Dopiero jakiś czas potem
dowiedziałam się, jak zginęła. Myślała, że w ten sposób uratuje bliskich. Że
jej śmierć pozwoli przeżyć innym. Była naiwna. Zaufała nie tej osobie, co
trzeba. . Była pierwszą ofiarą Toma. Bezimienną dziewczyną, która nazwałam. Nie
znała siebie. Nie znała przeszłości. Pamiętała jedynie własną śmierć. Była po
prostu „Bianką”. Nikim więcej. Tylko
„Bianką”. A może aż „Bianką”.
*
Zawsze mi towarzyszyła. Choćbym nie
wiem jak była dla nie nieuprzejma, ona się nie zmieniała. Uparcie trwała przy mnie. Próbowałam ja
znienawidzić. Naprawdę próbowałam… Teraz myślę, że po prostu jej zazdrościłam.
Tej wolości i czystości. Tego, że była nieskalana złem tego świata. Złem, które
i ja uosabiałam. Wiem, że nie tego po
mnie oczekiwała. Miała w głowie plan, którego ja byłam częścią. Byłyśmy sobie
potrzebne. Koniec, kropka. Nie potrafiłyśmy tego zmienić. A może nie chciałyśmy?
Teraz, po tylu latach jestem jej
zwyczajnie wdzięczna. Co prawda, nigdy nie zastosowałam się do jej niemych
próśb. Teraz żałuję. Może gdybym postępowała inaczej… teraz nie pisałbym w
strachu, że nie skończę tego dziennika. Że śmierć przyjdzie wcześniej. Ta
świadomość mnie wykańcza. Powoli sam strach staje sie moją śmiercią. Moim
cierpieniem. To kara za grzechy, jakich się dopuściłam.
Zrozumiałam, że jest sprawiedliwość.
Sprawiedliwość, która zmieni ten świat. W daleko nieokreślonej przyszłości… po
prostu „kiedyś”, przyjdzie na świat ktoś, kto pokona nieśmiertelnego Lorda
Voldemorta.. Lub prawie nieśmiertelnego. Zdecydowanie dotarł daleko. Odnalazł
nieśmiertelność. Być może nie taką, jaką szukał, ale jednak… Ja trwałam przy
nim tak długo, jak mi pozwolił. Czułam się sponiewierana i oszukiwana. Ale nie
odchodziłam. Tam było moje miejsce. Nadal tak myślę. Po prostu wypełniłam
przeznaczenie. Nie ważne, jak wielką cenę za to zapłacę. To nie jest ważne.
Liczy się tylko dusza. Moja nienaruszona,
zła dusza.
Trwałam tak, bo człowiek nie ma
wyboru. To świat decyduje, kim jesteśmy.
Izabelle
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz