27.06.2012

Wpis czwarty




„OBLICZA ZŁA”

**

Ginie nadzieja i moc
ro
śnie apetyt na zło
Zwyci
ężą ci, co nienawiścią silni
szydz
ą z innych
(Coma)
*
            Każdy z nas był kiedyś dzieckiem. I każdy potem dorastał, popełniając wiele błędów. A gdy dorósł, marzył, by znów być dzieckiem. Życie zatacza koło, śmiejąc się z nas okrutnie. To nie sielanka. To bezlitosna opera. Chwilę jesteś na scenie. I od ciebie zależy, jak tę chwile wykorzystasz.  Albo, jak przeczytasz scenariusz, który ktoś dla ciebie ułożył.  Niektórzy z nas grają główne role, inni są po prostu tłem. Grupą beznamiętnych statystów. Tłumem. Bo świat to tłum. Jedna wielka rzeczywistość, w której przypadło nam żyć. A jednak, gdyby ktoś kiedyś mnie zapytał… wtedy, na początku… czy chcę tu być, odpowiedziałabym: nie.  Ale nikt nie słuchał mojego zdania. Musiałam się narodzić. Musiałam zaczekać, aż życie zacznie ze mnie drwić. I zadrwiło nie raz. Rzucało mi pod nogi kłody. Nie te małe drewienka, tylko potężne, ogromne pnie, które staczały się z górki. Docierały na dno, a ja wraz z nimi. To zdawało się być naturalną koleją rzeczy. Przynajmniej dla mnie. Długo, bardzo długo grałam na tej scenie kogoś, kim nigdy nie byłam. Po pewnym czasie weszłam w tę rolę tak dobrze, że sama zapomniałam kim jestem. A raczej: kim byłam. Wtedy myślałam na tym i zdawałam sobie sprawę, ż nie znam siebie.
A wiec, kim była Izabelle Rosalie Diana Sekker?
            Była dziewczyną. Nieśmiałą, raczej spokojną. Inną, żeby nie powiedzieć dziwną. Ze swoim specyficznym stylem życia, filozofią i pojmowaniem tego, co niepojęte. Z ciężkimi butami do sukienek i czarną opaską.  Z gęstą czupryną wiecznie rozczochranych włosów. I skrzywioną minką, zastygłą w akcie frustracji. Dziewczyną, która znała się na czarach i całkiem dobrze panowała nad swoim życiem. Oczywiście wymykało jej się nie raz, ale zazwyczaj radziła sobie dobrze. Była kimś, kogo się zauważało. Przechodziła obok i wszystkie głowy byłe zwrócone w jej kierunku. Jedne z pożądaniem, inne z ironicznym uśmieszkiem.  Ale zawsze była w centrum. Światła reflektorów świeciły wprost na nią, a ona stała na scenie i wygłaszał rolę. Swoją, własnoręcznie napisaną kwestię. Nie była niezwyciężona, najlepsza we wszystkim, nie była kimś ważnym…. Ale zawsze była sobą. Tylko to się liczyło. To, że Izabelle istniała.  
Kim więc była Lady Siellum?
            Była kobietą. Pewną siebie i niezwykle arogancką. Piękna, choć podobna do śmierci. Blada, chuda, z cienkimi pasma włosów, tak cieśle kontrastujących z jej bladością. Ze swoimi cudacznymi strojami. Pożądana i niedostępna. Zarezerwowana tylko dla niego. Była maszyną do zabijania. Marionetką w rękach pana, który starował jej życiem. Jej różdżka wyczyniała rzeczy, których żadna kobieta nie była sobie w stanie wyobrazić. Siellum utraciła człowieczeństwo wraz ze swoja przemianą.
Utraciła samą siebie w chwili, gdy oddała się złu. Uczyła się siebie od nowa. Czytała scenariusz, który on jej przygotował. Bawiła się, gardziła, straszyła i zabijała. Ot, cała ona. Ze swoją manią na punkcie pełni, ciemności i chodzenia na cmentarz. I znajomością z duchami. Była ważna. Tak ważna, że nigdy nie schodziła ze sceny. Bali się jej, a ona wiedziała, jak wykorzystać swoje atuty. Zwyczajnie była zapowiedzą śmierci. Gdy się zjawiała – nie bez powodu.   Gdy krzyczała, to z rozkoszy. Gdy się śmiała… nie. Ona nigdy się nie śmiała. Ona była. Była zwiastunem śmierci.
            Gdybym miała być szczera, powiedziałbym, że wolałam być Izabelle. To była czasy, gdy mnie wytykali, gdy dla innych byłam zwykłą szmatą… ale byłam sobą.  To było dla mnie najważniejsze. Nic innego się nie liczyło. Ale i Lady Siellum miała swoje zalety. A konkretnie jedną – Tom Riddle.  Był jak narkotyk, nie mogłam się go pozbyć. Był we mnie, w moich myślach i sercu. By częścią mojego nowego wizerunku. Nie byłam głupia. Wiedziałam, że mogę być Izabelle i umrzeć lub być Lady i żyć. Nie było to dla mnie niczym niewiadomym. Byłą to oczywistość. Wybrałam życie. Kto by nie wybrał? Ale jednak nie mogłam pozbyć się dziwnego uczucia. Iza była tą krystaliczną, prawdziwą mną. Lady była sztuczna, nieprawdziwa, wymyślona. Izabelle Rosalie Diana grała Lady Siellum. A ponieważ była znakomitą aktorką, wcieliła się w swoją rolę nie tylko na scenie, ale i w życiu. Wypełniała rozkazy śmiejąc się złowrogo. Ale to wszystko, to była tylko gra. Gdyby zeszła ze sceny, czekałby ją śmierć. Nie była gotowa. Jeszcze za bardzo się bała.   
*
            Za każdym razem było inaczej. Każda śmierć dawała mi inne natchnienie. Inną siłę. I każdą śmierć przywoływałam inną energią. Inną magią.  Zabijałam codziennie. Lub prawie codziennie.  Były jednak morderstwa wyjątkowo spektakularne. Wyjątkowo obrzydliwe, z których Voldemort był dumny. Gdy uczennica byłą bliska mistrza, Tom mnie chwalił. A zapłata była czymś, czego najbardziej pragnęłam.  Pochwały pozwalały mi jakoś żyć. Funkcjonować. Lubiłam wiedzieć, że jestem widzialna. Że mam jakiś wpływ na losy ludzkie.
            Tego dnia nie było inaczej. Nie miałam wątpliwości, że w tamtej chwili miałam zabić ze znanym mi okrucieństwem. Siedziałam w swojej komnacie i przyglądałam się sobie w wielkim lustrze. Ta sama twarz, ten sam kolor oczu, kształt nosa, ust, policzków… Od lat byłam niezmienna. A jednak zawsze wyglądam inaczej. Teraz, w gładkiej tafli odbijała się kobieta z zaróżowionymi, zapadniętymi policzkami. Jej ciemne oczy błyszczały, niczym czary atłas nieba z tysiącami gwiazd. To był objaw przemienienia. Wiedziałam, ze Izabelle przegrywa. Siellum wchodziła na scenę. Na sobie miałam drapaną, bielusieńką sukienkę sięgającą półuda.  Różdżką rozjaśniłam sobie włosy. Wydłużyłam je tak, ze blond falą opadały mi do kolan. Wyglądałam tak… niewinnie. O ironio! Niewinnie! Ja! Stałam tam i patrzyłam się z niedowierzaniem w to, co rzucało się w oczy. Ktoś, kto mnie nie znał, ujrzałby we mnie dziewicę. Czysta, nieskalana… słowem – urocza brunetka z miękkim sercem. Ale nie byłam nią. I ci, którzy spotkali mnie choć raz w życiu, nie zapominali o tym. Wyciskałam na myślach znamię, które dręczyło ich dniem i nocą. Jestem pewna, że nie byłam tylko morderczynią. To słowo zbyt pospolite. Ja taka nie byłam. Byłam wyjątkowa – na swój sposób. Byłam nietykalna, nieosiągalna. Okrutna, zła wiedźma. Ha! Zawsze nią byłam…! Śmieję się teraz, prawie zginając z bólu. To doprawdy zabawne, jak inni mnie oceniali. Byli tak blisko prawdy, a jednak wcale mnie nie znali. Byłam zagadką. Nawet dla samej siebie.
            Otworzyłam drzwi i wyszłam. By zabić. By rozerwać duszę z ciałem.
*
            Miękki dywan otulał moje bose stopy. Szłam szybko, bojąc się w sumie wszystkiego. Po chwili usłyszałam kroki. To na pewno byli Śmierciożercy, bo któż inny? Przylgnęłam do ściany. Nasłuchiwałam:
- Charlie! Nawet o tym nie myśl… - mężczyzna o grubym głosie udał groźną nutę – Tym razem jej nie szukamy!
- Steve, masz słabe nerwy – odpowiedział mu człowiek nazwany Charlie. Zaśmiał się przyjaźnie, a mnie nie uszło, że ma wyjątkowo uroczy śmiech.
- Jasne. Tylko Czarny Pan ma z nią kontakt.
- To jest jego kochanka?
- Przestań – Steve wzdrygnął się.
- Jak dla mnie ona jest bardziej jego… nałożnicą. – Dokończył, niezrażony,
- To po cholerę jej szukasz?
Pytanie zawisło w powietrzu, a ja wstrzymałam oddech.
- Bo chcę ją zobaczyć. Skoro i tak już tu jesteśmy…
- A ja nie.
- Co ty nie? – Znów się zaśmiał.
- Mówią o niej zwiastun śmierci. Śmierci! – Podkreślił jeszcze raz.
- Podobno jest niesamowita. Piękna, niczym sama bogini.
- Tobie tylko jedno w głowie!
- Zupełnie nie o to chodzi, Steve! Jestem szaleńcem, kocham adrenalinę, ryzyko… ale… ta babka jest dla mnie nieosiągalna. Ale chciałbym ją zobaczyć. Krążą o niej legendy. I to jakie! – Westchnął.
- Jesteś zwyczajnie głupi.
- Bez ryzyka nie ma zabawy. Ej! Rozchmurz się! Może i ona będzie na uczcie? – Zaśmiał się po raz trzeci. I po raz trzeci moje serce drgnęło. Potem odeszli, a ja osunęłam się po ścianie, próbując uspokoić oddech.
            Wtedy po raz pierwszy spotkałam Charliego Russela.
*
            Był wolnością, której nigdy nie dane było mi zakosztować. Pragnieniem życia, które wyrywało się z jego piersi. Sam decydował o swoim losie. Tak bardzo mu tego zazdrościłam. Choć od początku mnie okłamywał, był jedyną osobą, której nie znienawidziłam. Wiedziałam, że to, co mówił było gdzieś zapisane, ale były chwile, gdzie przebłyski podświadomości podpowiadały mi, że wtedy jest szczery. Że z jakiegoś powodu mi ufa. I z tego samego, niezrozumiałego powodu i ja mu ufałam. Jego istnienie było czymś dobrym i złym zarazem. Kłamstwa były jego codziennością, zabijał bez zmrużenia okiem a jednak… jednak był dobry. Miał czyste, szlachetne serce, którego również mu zazdrościłam. I, którego nie rozumiałam. Był inny. Zupełnie jak ja.  A jednak gubił się w tej swojej rzeczywistości. Nosił maskę, którą potrafił zdjąć tylko przed moim obliczem. Kochał ryzyko i co rusz pakował się w kłopoty. Ale to ja go zgubiłam. Ufność w dobro była jego przekleństwem. A może to byłą ufność we mnie? Lub dobro istniejące konkretnie we mnie?
*
            W ogromniej sali służącej za jadalnie zbierał się tłum. Inna nazwa tego miejsca to Sala Śmierci. Egzekucje zawsze odbywały się tutaj, w tym miejscu. Miedzy czterema ścianami, przy stole jadalnym. Przyzwyczaiłam się już do niecodziennej scenerii tego miejsca. Długi, wąski stół z tronem u szczytu, zastawiony przeróżnymi potrawami przygotowanymi przez skrzaty. Oraz obrazy przedstawiające użycie trzech Zaklęć Niewybaczalnych. Dla tych przygłupich sług było to podniecające. Dla mnie – nudne.  W końcu ileż razy można widzieć to zielone światło pędzące w twoją stronę? Albo marionetkę w rękach pana? Lub chwilę gdzie błagasz o śmierć, z bólu i wycieńczenia? Miałam to opanowane w praktyce. Durne obrazki nie były potrzebne mi do szczęścia.  
            Gdy weszłam, na sali zrobiło się cicho. Wszystkie oczy skierowały się w moją stronę. Jedne, o barwie czystego hebanu, parzyły mnie wzrokiem wyrażającym uprzejme zainteresowanie. Spojrzałam na niego tylko przelotnie. W żaden sposób go nie wyróżniłam. Moje pierwsze wrażenie? Gdy go usłyszałam, skojarzył mi się z misiem. Napakowanym chojrakiem z uśmiechem na twarzy. Teraz przypomniał mi chochlika. Wysoki, szczupły, z powagą i lekkim smutkiem na twarzy i z lekka odstającymi, szpiczastymi ustami. Nie był wyjątkowy. I gdyby nie te jego oczy – nie zwróciłabym na niego mniejszej uwagi.  Jednak, widząc w jego oczach zachwyt, postanowiłam, że dziś będę prawdziwa Lady Siellum. Tą z legend i opowieść. Że będę zwiastunem śmierci.
- A już myślałem, że nas zignorowałaś – Tom był poirytowany. Nie tyle moim spóźnieniem, co strojem. Jak już wspominałam wyglądałam jak jakaś leśna boginka. Pomimo tej sztucznej niewinności kryło się w tym stroju dużo intymności. To było widać po ich minach. Tom nienawidził, gdy próbowałam takich sztuczek. Ja je stosowałam, gdy byłam wkurzona. A dziś byłam. Wciąż za tę nocną, nagą przechackę po Pałacu Voldemorta. Riddle ubrany był w czarny płaszcz, idealnie kontrastujących z bladą skórą, na tle której widniała para zimnych węgli.
- Wybacz Lordzie Voldemorcie – większość wzdrygnęła się na dźwięk tego imienia. Charlie nie należał do tych osób – Byłam dziś u Bianki.
- Siadaj – zimny ton rozkazujący. Znaczy, że go rozzłościłam. Nie mógł znieść tego, że chodzę na cmentarz, ale Bianka była dla niego czymś niedozrozumienia. Myślę, że duchy go przerażały. Choć brzmi to dziwnie, ja wiem, że tak było. Nie rozumiał ich i dlatego nie chciał mieć z nimi do czynienia. Przypomniały mu o tym, że jest śmiertelny. Że kiedyś umrze. Jak dotąd nie znalazł sposobu na przechytrzenie śmierci, wiec…
- Powiedziałem, żebyś usiadła, Lady Siellum. – Powtórzył i wskazał miejsce obok siebie i… o zgrozo! Charliego! Kim był ten człowiek? Widziałam go pierwszy raz. A dziś Tom nie wypalał znaków.  Russel siedział blisko niego, a to oznaczało pozycję. Kim, na otchłań piekielną, on był? Z jego drugiej strony również siedziała nowa twarz. Była to piękna, zimna blondynka.
            Zaczęliśmy jeść. Rozmowa przeszła na tematy polityczne. Czyli, jak zawsze – jak idzie ci władza nad światem, Panie? Nie znudziłeś się jeszcze? Panie, wiesz że ci służę! A może umyć ci stopy?  Lub zjeść dżdżownicę, bo tak okaże oddanie? Parsknęłam śmiechem. Cichutko, ale mężczyzna siedzący obok mnie to usłyszał. Spojrzał na mnie, zafascynowany. A może tylko mi się wydawało? Nie odezwał się jednak, a mnie uderzyła zmiana, jak w nim zaszła. Przy Stevie był otwarty, szczery i wesoły, tutaj był poważny, skupiony, zamyślony. W oczach miał smutek.
-  A co ty o tym myślisz, Lady? – Znów wszyscy spojrzeli na mnie. Czyżby myśleli, że jestem na tyle głupia, by choć jednym uchem nie słuchać tego, co mi mówił? Na wspólne obiady przychodziłam stosunkowo rzadko, ale były dni, kiedy w ogóle się nie odzywałam. A oni lubili mnie słuchać… 
- Nie uważam tego za dobry pomysł, Lordzie. – Zrobiło się cicho. Mówiłam już, że uwielbiam szokować? Tak wiec mój cichy, głęboki, zmysłowy głos potoczył się po pomieszczeniu, bez wątpliwości docierając do uchu wszystkich – Nie ufają nam. Szpieg nie jest odpowiednim… nazwijmy to gatunkiem. Lepszy byłby podwójny agent.
- Przecież to jest to samo! – Zawołał ktoś, ale Voldemort uciszył go wzrokiem.
- Kontynuuj.
- Potrzeby jest ktoś, kto ci służy, ale i komu Dumbledore zaufa. Nie znam się na tym, ale musisz dobrze to rozegrać, Czarny Panie. Nie lekceważmy drugiej strony, ale posłużmy się nią, by wykonała za nas brudną robotę.
- Mówisz jak prawdziwy polityk…
- Nie jestem nim, Lordzie.
- Wiem to. I pomyślę o tym, co mi powiedziałaś. A teraz do dzieła. Wprowadź ją! – Rozkazał strażnikowi. Ten wprowadził niską, szczupłą kobietę. Miała jasne włosy i zielone oczy. Była zupełnie przeciętna – Oto Marlena McKinnon. Członkini dobrze znanego nam Zakonu Feniksa. Bella wycisnęła z niej już wszystkie informacje, czyż nie?
- Tak, Panie – kobieta z uwielbieniem spojrzała na niego. A we mnie znów coś się zagotowało. Poruszyłam się niespokojnie – Zrobiłam to z przyjemnością.
Wstałam.
- Izabelle?
            Jakże rzadko używał tego imienia. Powiedzmy, że Śmierciożercy myśleli, że jestem Lady Izabelle Siellum. Nie byłam. Ale Tom nie wyprowadzał ich z błędu.
            Moje prawdziwe imię działało jak magnez. Było jak ja sama. Tajemnicze, niezrozumiałe.  Przerażała ich jego moc i osoba z nią związana.
- Skoro Bellatrix służy ci z przyjemnością to może niech ona przejmie moje obowiązki?
            Zaległa cisza. Sama byłam zdziwiona swoim zachowaniem. Skoro jednak zabrnęłam tak daleko… musiałam zakończyć tę walkę. Nie dopuszczałam przegranej.  
- Chcesz śmierci? Proszę! – Wrzasnęłam praktycznie na całe gardło. Podeszłam do blondynki. Była torturowana. Ale tylko raz. Już potrafiłam to ocenić.  Uderzyłam w nią Cruciatusem. Wiła się, szarpała. Wściekłość wzięła nade mną górę. Nie panowałam nad sobą. Całkowicie straciłam kontrolę. Istniała tylko kobieta przede mną.  Ta niepozorna kukiełka, która opadła bezwiednie, gdy szarpnięciem różdżki cofnęłam zaklęcie.
Silencio.
            Cisza była przejmująca. Kilka oddechów. Złączyliśmy się w jedno. Czułam jej ból. Moc przezierała się przez moje żyły tworząc siateczkę zaklęć, który nie byłam w stanie powstrzymać. Moje ciało domagało się krwi. Ofiary. Spełnienia.
Crucio!
            Ciało wije się w agonii. Usta otwierają się, krzycząc bezgłośnie. Nie ma dla niej ucieczki. Nie ma ukojenia. Cieszył mnie ból w jej oczach. Delektowałam się nim powoli. Nasycał mnie. Wypełniał umysł, który pracował na zdwojonych obrotach. Było mi gorąco. Drżałam z podniecenia. Czułam zapach krwi. Uderzał mi do nozdrzy, powodując zawroty głowy. Podeszłam bliżej.
Crucio! Crucio!
            Ona już nie miała sił. Ja – przeciwnie. Jeszcze się nie wyżyłam. Tym razem chciałam wszystko sama zakończyć. Po raz pierwszy w Lady Siellum odnalazłam Izabelle. Tam głęboko, pod warstwą pudru. Gdyby zmyć makijaż, wyszłoby na jaw, że Izabelle Sekker ma cos wspólnego z ta morderczynią, która zawładnęła moim ciałem. Byłam zwierzyną, która już cieszyła się z ofiary.
CRUCIO!
            Z drugiej strony nie ja ją złapałam. Dostałam gotowca. Tak bardzo pragnęłam coś zmienić. Nie być tylko katem. Chciałam być myśliwym. Dlaczego, dlaczego nie mogłam? Już tylko zaklęcie powodowało jakiekolwiek ruchy tego wraku przede mną. To był żywy trup. Ciało, które za jakiś czas się rozłoży. Już prawie nie żyła.
- Patrz na mnie, Marleno. Chcę wiedzieć, jak ból zastyga w twoich martwych oczach.
            Mój głos przebił ciszę. Niektórzy się wzdrygnęli. Inni nie drgnęli nawet jednym mięśniem. Ja również byłam skupiona. Nasycałam się ciszą, która radowała moje serce. Nie potrzebowałam hałasu. Dzisiejsze przedstawienie odbywało się w zupełnej ciszy. Odgłosy burzyłyby atmosferę. A nastrój był częścią mnie. Kobieta spojrzała na mnie. Nie siłą woli, tylko zaklęcia. Była moją marionetką. Łkającą marionetką.  Patrzymy na siebie. To trawo tylko chwilę. Zaczęła mnie nudzić. Moja złość nie wyparowała, ale jej łzy nie były już czymś nowym. Świeżym.  Chciałam, żeby już zamilkała. Żeby odeszła w nicość, jak słowa, które wypowiedziałam kilka sekund później.
Avada Kedavra.                                                                                                  
            Moc była taka wielka! Nareszcie przyszło spełnienie. Moja złość wybuchła z siłą tak wielką, że szkło w okna zadrgało. Ta chwila była… tak piękna. Patrzyłam na sztywne ciało i poczułam szczęście. Po raz pierwszy nie żałowałam. Jedynie cieszyłam się energii, jaką daje czyjaś śmierć. Jaką daje morderstwo.
            A potem wybuchnęłam śmiechem. Czystym, radosnym śmiechem. Cieszyłam się jak dziecko z prezentu pod choinką. To był mój prezent. Po raz kolejny Tom podarował mi trupa. Martwe ciało, które dawało mi szczęście. Ogromne szczęście.
            Sala Śmierci struchlała. Śmierciożercy zamarli, patrząc się na wariatkę przed nimi. Tak, byłam szaleńcem. Ale po raz pierwszy dobrze czułam się w swoje masce.
*
- Lady… - słowa przeszły w syk. Mowa węży byłą dla mnie czymś nowym. Uczyłam się jej, ale wszystko umiałam tylko połowicznie. Siellum dobrze znała słowa, natomiast Izabelle gubiła się przy pierwszym wyrazie. 
            Poczułam ból. Cierpienie wypełniło moje wątłe, blade ciało. Nie po raz pierwszy pragnęłam śmierci. Ale po raz pierwszy zaznałam uroków klątwy Crucistusa. Chyba upadłam. Jedyne, o czym potrafiłam myśleć, to o ogniu w moich żyłach. Żywym, ostrym płomieniu, który zdawał się rozsadzać mnie od środka. Nie próbowałam walczyć. Poddałam się już na starcie. Lęk wypełniał mnie powolutku, od stóp do głowy. Delikatnie rozchodził się cienkimi żyłami, które idealnie sprawdzały się w roli nośnika zaklęcia. Dopiero, gdy wzmocnił zaklęcie, otworzyłam usta. Jęczałam, wiłam się, szeptałam. Syczałam słowa, które tylko on rozumiał. Prosiłam o uwolnienie mnie od tego. O uwolnienie mnie od mojego żałosnego życia. Nie słuchał. Wiedziałam, że nie mogę umrzeć. Nie pozwoliłby na to. Ta świadomość odbierała mi siły. Wiedza, że ukojenie nie przyjdzie. Gdy kolejny raz wzmocnił siłę zaklęcia, ciszę przedarł krzyk. Pierwotne wrzaski wydobywały się w mojego gardła, całkowicie niekontrolowanie. Ból stał się nie do zniesienia.
- Błagam… - wychrypiałam. I znów tylko on mnie usłyszał. Dostrzegłam tylko błysk czerwieni i osunęłam się w nicość. Błagałam nie o życie, lecz o śmierć. Modliłam się, żeby przyszła.
Nie nadchodziła.
I nadejść nie miała.
*
            Tamten dzień uświadomił Śmierciożercom, że ich pan nie zna litości. Podobno byłam mu bliska. A raczej tak bliska „bliskości”  jak się tylko da. A jednak i mnie ukarał. Ukarał Lady Siellum, której bano się praktycznie na równi z nim. Ale wbrew pozorom ona nie cierpiała.  Przecież była tylko powłoką człowieka. Powłoką Izabelle, która obudziła się następnego dnia i miała przeczucie, że ból, który wczoraj jej zadał będzie początkiem czegoś strasznego. Czegoś, co ją czeka.
            Miałam rację. Jednak byłam zbyt słaba, by spróbować przeciwstawić się Lady i Lordowi. Podążyłam drogą, która miała zaprowadzić mnie do niechybnej śmierci. Byłam dwiema stronami człowieka. Ale nigdy nie byłam dobra. Lord Voldemort zabił we mnie wszystkie dobrze uczucia. Zło zniszczyło nie tylko jego, ale i mnie poprowadziło na dno. Trzeba mieć wyjątkowo dużo siły, by się od niego odbić. Ja jej nie miałam    
Izabelle

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz