27.06.2012

Wpis szósty


„IMIĘ ETAPU PIERWSZEGO”


Coś złego jest we mnie chemicznie,
Co
ś złego już z samej natury
To był zły plan
W złych r
ękach
Dla złego człowieka
Złe kłamstwa,
Złe odpowiedzi
Na złe pytania
(Depeche Mode)
*
      Gdyby ktokolwiek z was miał wybór: żyć nieszczęśliwie lub nie żyć wcale, co by wybrał? Co wymaga więcej odwagi? Wybrać życie beznadziejne czy śmierć? Ja wybrałam to pierwsze. Nie do końca wiem, dlaczego. Chyba po prostu boje się śmierci. Dlatego mocno uchwyciłam się życia. Trzymam je, paznokcie wbijać w to niestabilne podłoże. Robię wszystko, by przeżyć. Zabijam, by przeżyć.
To tak dramatycznie brzmi, prawda? Lubię dramatyzm. To dodaje mojemu życiu odrobinę szaleństwa. Przyjemności.
Jestem szaleńcem. Nie przeczę. Dobrze wiem, że nie potrafię być już normalna. Nie nazwiecie mnie dziwką, narkomanka, alkoholiczką. To zbyt łagodne określenia. Ja jestem dużo wyżej. Wyobraźcie sobie biedną, małą zagubiona dziewczynkę. Siedzi w kącie, łkając cicho. Ma duże, wystraszone, płaczliwe oczy.  Strach bije z jej drobnego ciałka. Drży. Kuli się, patrząc na ciebie. Nie ufa nawet sobie. Jest dzieckiem, a mimo to w jej duszy jest zło. Owo zło wydobywa się z niej, powoli przejmując kontrolę nad całym jej życiem. Nie zdaje sobie z tego sprawy. A kiedy moment olśnienia nadchodzi, jest już późno.  Umiera. Jest niczym. Prochem. Nawet nie wiem, kim jest. To mój sen. Zwykły, koszmarny sen. Czy warto się nim przejmować?
Mam tez inną opowieść. O chłopcu, którego rodzice zostawili na pastwę losu. Zło było w nim ukryte. Zawsze. To było jego dziedzictwo. Ale ono nie musiało wychodzić na zewnątrz. Może gdyby ktoś podarował mu odrobinę miłości, dobro rozwinęłoby by się w nim. Zwyciężyłoby swojego największego, odwiecznego wroga.  Nikt jednak nie zaszczepił w nim owego dobra. Nie ofiarował miłości. Zemsta kierowała jego małym ciałem. Im ono było większe, tym ona miała więcej sił. Karmiła się jego żalem. Wykorzystywała zło, które było w nim ukryte.  Pokazywał drogę, której nigdy nie powinien odnaleźć.   Gdy już na nią wszedł, nie było odwrotu. Potwór narodził się z jego ciała, strojąc się maszyną do zbajania. Zmieniał świat. Zatruwał go, zamieniał w piekło. Rozkoszował się. Im był starszy, tym bardziej okrutnych czynów dokonywał. Nie dało się w nim odnaleźć choćby odrobiny dobra. Ba! Nie dało się odnaleźć choćby odrobiny uczucia. Jakiegokolwiek. Tylko zimna, okrutna śmierć. Był śmiercią.  Był nikim i wszystkim zarazem. Inni bali się go, nawet nie wiedząc, jakim przerażonym był chłopcem. Nie zdając sobie sprawy, że to oni wyhodowali potwora.
Drżysz, gdy to czytasz. Tak wiem, tragiczna historia. Ale wiedz jeszcze jedno. To już nie jest mój sen. To rzeczywistość. Chłopak nazywał się Tom Marvolo Riddle. Zmienił się w potwora, którego ochrzcił, jako Lord Voldemort. Ma jeszcze jedną wadę. Wkrótce będzie nieśmiertelny. Ja mu w tym pomogę.
*
Gładka tafla lustra potrafi odbić najniebezpieczniejsze sekrety. Tajemnice ukrywane w zakamarkach ludzkiej duszy, które nie mają prawa ujrzeć światła dziennego.  Ale lustro je zniekształca. To marzenia, które przedstawione są w krzywym zwierciadle. Nawet idealnie gładka tafla nic tu nie pomoże. A my często odbieramy nasze pragnienia na opak. Przypatrujemy się im, rozmyślając i do głowy przychodzi nam wiele rozwiązań. Zazwyczaj wybieramy złe. Nie! My zawsze wybieramy złe rozwiązania. Taka już jest kolej rzeczy. Jako ludzie często się mylimy. Dlatego wielu chce być nieśmiertelnym.
Gdy ja przyglądam się sobie samej widzę kobietę. Jest wręcz niezdrowo szczupła, ale ta dziwna chudość dodaje jej zmysłowości. Ma długie, wąskie palce, w których różdżka czuje się doskonale. Reszta ciała jest już normalna. Zwykłe stopy, nogi, biodra, piersi, ramiona… Dopiero twarz może zasługiwać na uwagę. Podłużna, koścista i blada. Bez cienia uśmiechu czy choćby zwykłej życzliwości. Ciemne brwi, osadzone na wysokim, gładkim czole, wygięte są w geście irytacji i buntu. Pod nimi widnieją chmurne oczy. Zmysłowe i niebezpieczne. Oczy, z których sypią się gromy. Gorzka czekolada, zawarta w tęczówkach, jest przypomnieniem o goryczy chwil z nią spędzonych. Nos ma prosty, zadarty ku górze. Jak reszta cery, nieskalany choćby jednym małym znamieniem lub piegiem. Pod nim w ironicznym uśmieszku układają się usta. Pełne, duże usta w kolorze krwi. Jednym z najodpowiedniejszych określeń byłby tu przymiotnik: wulgarne. Tak, właśnie takie były… Całość okalała skromna strzecha czarnych, przerzedzonych włosów. Nie, nie była piękna. Jednak miała w sobie coś takiego, co przyciągało do niej mężczyzn. Coś, co określało się nietypowa urodą.  I to było jedno z tych określeń, które do niej pasowały…
… W oddali potoczył się dziecięcy śmiech. Chłopcy biegali za niedużą piłką, a dziewczynki kibicowały im, z całych sił klaszcząc w dłonie. Kurz wzbijał się do góry, osądzając na już i tak brudnych ubraniach. Wszyscy ubrani byli w szarości. Większość z nich pochodziła z rodzin biednych, niczym myszy kościelne. Ona wkroczyła między nich dumnie, w granatowej sukience. Nie pasowała tu. Obydwie strony zdawały sobie z tego sprawę. A mimo to szła dalej, w rękach trzymając małą, kwadratową książeczkę. Starała się uśmiechnąć do nich przyjaźnie, ale na jej twarzy pojawił się jedynie grymas.
- Mama mówiła, że nie możemy się z Toba bawić! – Ciszę, która zapanowała wraz z jej przybyciem, przerwał mały chłopiec. Był młodszy.
- Cicho, Edmundzie! – Jego siostra złapała go za ramię, zasłaniając go własnym ciałem.
- Młody ma racje… nikt cie tu nie chce! – Najstarszy z grupy wyszedł na środek i przemówił grubym głosem – Cholerni bogacze! Myślicie, że jeśli macie szmal, to już możecie wpychać dupy gdzie popadnie – splunął jej pod nogi. Cos się w niej zagotowało. Wściekłość eksplodowała w niej z podwójną siłą. Gdy wreszcie znalazła ujście, szybko wypłynęła, raniąc przeciwnika. To wtedy, pierwszy raz użyła magii, jako narzędzia zbrodni. Krwawy ślad na skroni chłopaka tylko jej o tym przypominał…
Cała ta historia pozwala mi stwierdzić, że faktycznie płynie we mnie krew Salazara Slytherina. Że jestem prawdziwą Lady Siellum. I wreszcie, że Tom jedynie wyciągnął ze mnie zło. Bo ono zawsze tam było.      
*
Z chwila, gdy zostawiłam Stevea, coś się zmieniło.  Straciłam resztki odwagi. Tego, co pozwalało mi żyć. Brutalności, która żyła we mnie. Nie miałam siły na jakikolwiek plan działania. Szłam, aby zmierzyć się z śmiercią. To miał być początek albo koniec. Może kolejny w moim życiu. Może zupełnie nieodwracalny. Może… ale nie mogłam zwrócić. Wbrew wszystkiemu nie chciałam zawrócić. Bałam się, spojrzeć mu w twarz. Inaczej nie miałam po co wracać. Nie, to nie był mój wybór. To tylko życie. Brudne, cholerne życie.
*
Drżałam na całym ciele. Bałam się starca, który szedł przede mną! O ironio! Dlaczego tak było? Dlaczego budził we mnie to uczucie, którego tak bardzo chciałam się pozbyć? W tej swojej sukience i  z tymi niewiarygodnie niebieskimi oczyma  był kimś komicznym ale i przerażającym. Dziwne połączenie. Niebezpieczne połączenie.  Gdy przystanął i odwrócił się do mnie, poczułam jeszcze większy lęk.
- Czy prawa ręka Czarnego Pana nie powinna być nieustraszona? – Zapytał z lekka ironią.
- Skoro pan tak dobrze orientuje się, kim jestem, to może wie pan więcej? Dlaczego tu jestem? Jak pokierowałam swoim życiem? – Odpowiedziałam zuchwale.
- Ktoś kieruje twoim życiem, dziecino. Ty nie masz żadnej władzy. Ciekawe… - zawahał się – ciekawe czy po powrocie ode mnie wciąż tak będzie. Zakładając, że wrócisz. – Dodał złowieszczo.
- Co mam zrobić? – Zapytałam, choć mój głos zadrżał.
- Ni mniej, ni więcej niż to, co ci powiem. – Uśmiechnął się krzywymi zębami i poszedł dalej. W tej chwili już nie liczył się Steve, który został gdzieś przed chatą. Nie liczyły się tajemnice Charliego. Przed oczyma miałam jedynie twarz Toma. Jego rozzłoszczone spojrzenie, kiedy powiem mu, ze nie dałam rady. A wiec nie było wyjścia. Musiałam przejść próby. Dotrwam do końca albo zginę…
- To tutaj - wskazał na wejście do lasu. Był to dziwny bór. Choć zdawał się być zapuszczony i nieugięty jak każdy inny, wydawało mi się, że wszystko ma tu swoje miejsce. W dodatku jest równo poukładane. Tak, jakby był grządką w ogródku, hodowaną przez wiele setek lat – Symetryczny Las. Nie każdy potrafi zauważyć to, jaki jest niezwykły – dodał, sugestywnie patrząc jej w oczy – jeśli wejdziesz w głąb, nie będzie już odwrotu. Wejście zarośnie. Wyjście jest tylko jedno. Ukaże się, gdy pomyślnie przejdziesz każde zadanie. Ale wiedz… - znów spojrzał w jej oczy, ale tym razem nie starała się odwrócić wzroku – czasem pozytywne przejście nie oznacza zakończenie a jedynie świadomość.
Spojrzałam na niego zdziwiona. Nie bardzo rozumiałam, o co mu chodzi. Przeczuwałam jednak, że wkrótce się dowiem.  Nie wiedziałam, czy koniecznie musze sobie to uzmysławiać. Ale… nie miałam wyboru. Musiałam dowiedzieć się wszystkiego, co rozkazał mi Czarny Pan.
- Gdy wyjdę, odpowiesz mi na moje pytanie?
- Jeśli wyjdziesz, będziesz mogła pytać w nieskończoność… - zaakcentował pierwsze słowo, patrząc na mnie ze smutkiem. Tak, jakby chciał utrwalić sobie w głowie mój wizerunek. Jakby widział mnie po raz ostatni. Potem odszedł. Wiedziałam, o co mu chodziło. Pozostawił mi wybór. Nie musiałam tam wejść.  Mogłam zrobić to, co chciałam. Sama zadecydować. Nieprawda! Dobrze wiedział, że nie miałam wyboru.
M u s i a ł a m  tam wejść.  
Inaczej moje życie byłoby jeszcze gorszym piekłem.
*
Odwagi, Izabelle…
Słyszałam w głowie głos Voldemorta. Pchał mnie naprzód, bo wiedział, że tchórzę. A ja nie mogłam stchórzyć. Westchnęłam…
 Bianko, tak bardzo chciałabym, żebyś tu była. Obiecałaś, że będziesz mnie wspierać. Szeptałam, błagając, by moje pragnienie się urzeczywistniły.
- Wiec jestem – tak znajomy głos był dla mnie jak zbawienie. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, kto za mną stoi. Jak zawsze piękna i olśniewająca. Biała i zimna jak lód. Jej uroda zapierała dech w piersiach. Choć martwa, wciąż była ludzka. Realna.  – Ale gdy tam wejdziesz, nie będę mogła mówić. Po prostu będę tam.
- Wiec bądź…  - Wyszeptałam i przekroczyłam granicę. Krzaki od razu zasunęły się za mną, blokując drogę. Już nie mogłam wyjść. Musiałam iść daje.
N i e   b y ł o   o d w r o t u . . .
Zadanie było banalnie proste. Musiałam stąd wyjść. Pytanie brzmiało: jak?
*
Las był nie tyle niebezpieczny, co niezbadany. Czułam się tam nieswojo. Nie potrafiłam odnaleźć w nim siebie.  Równe grządki dziko wijących się krzewów. Liście, które miały symetryczne krawędzie. Wszystko tu było stworzone jakby według zasad geometrii. Równe kąty, boki i wierzchołki. Wszystko idealnie do siebie przylegające, przystające. A jednak w tym uporządkowaniu tkwił bałagan. Choć rośliny były równe, rosły tak, jak chciały. Jedynie korzenie okalały figury geometryczne. Reszta, choć zgodna z zasadami, tworzyła swoje własne, niepowtarzalne wzory. Było w tym całym układzie wiele piękna. Całość mogła zapierać dech. Mogła. Ja jednak dawno wyzbyłam się tej wrażliwości.  Beznamiętnie obserwowałam krajobraz. I wtedy zdałam sobie sprawę, że on… żyje. Rośliny oddychały, szeleściły, poruszały się w rytm nieznanej mi muzyki wiatru. Wyciągnęłam różdżkę. Strach gdzieś się ulotnił. Teraz liczyła się tylko misja.
- Schowaj różdżkę… - dobiegł mnie dziewczęcy głos. Szybko się odwróciłam. Nie schowałam broni, jedynie wycelowałam ją w przeciwnika. Ku mojemu zdumieniu była to mała dziewczynka. Jej oczy były czarne niczym smoła. Bez źrenic. Bez białek. A mimo to wiedziałam, że patrzy na mnie. Miała czarne włosy, które prostą kaskadą spływały jej po plecach aż do ziemi, wijąc się po mchu. Jej twarz była blada, bez cienia rumieńców czy piegów. Usta zlewały się z cerą, pozostając prawie niewidoczne. Na odsłoniętym czole wypalony miała znak.  Półksiężyc. I ona miała różdżkę. Krótki, grupy, czarny patyczek wymierzony w ziemię. Jej ręce owinięte były ciemnymi rękawiczkami, sięgającymi łokci. Sukienka, w którą była ubrana, również miała barwę hebanu. Ciemne koronki zlewały się ze sobą, sięgając połowy ud.  Wszystkiego dopełniały czarne lakierki i białe podkolanówki. Wyglądała jak demon.
- Kim jesteś? – Zapytałam, a głos po raz kolejny mi zadrżał.
- Etapem Pierwszym – gardłowy, gruby głos ponownie wyszedł z ciała zjawy – opuść różdżkę – powtórzyła. Z wahaniem wykonałam jej polecenie – chodź za mną.
Poszłam.
Wędrowałyśmy między grubymi konarami drzew. Co rusz potykałam się o wystaje korzenie. Demon sunął nad ziemią. Nie zatrzymywał się, nie obracał. A ja widziałam tylko długie, czarne włosy, które wiły się za nim, niczym płaszcz.  Nie wiem ile maszerowałyśmy. Może to był dzień? Może dwa? Słońce tu nie dochodziło, wiec nie mogłam stwierdzić, ile czasu mogło upłynąć, nim tu weszłam. Zresztą, czy to było ważne? Co innego się liczyło. Nie odzywałam się do nikogo. Bianka była doskonale widoczna w cieniu drzewa, ale tak jak zapowiedziała, nie odezwała się ani słowem. Uśmiechała się sie tylko smutno, ale pokrzepiająco. 
- To tutaj – doszedł mnie głos zjawy. Znieruchomiałam. Byliśmy nad strumykiem. Woda szumiała głośno, ale ja wyraźnie słyszałam płacz. Na wystającej z wody skale leżało dziecko i kwiliło cicho – Musisz odnaleźć moje prawdziwe imię, a potem wykonać je.
- Słucham? – Miałam wrażenie, że w tym miejscu wszyscy mówią dość niejasno. Dziwacznie. Demon jednak nie odezwał się więcej.
- Marie? Margaret? Elizabeth? Catherine? Amanda? Suzanne? – Wyliczałam desperacko, ale ona tylko uśmiechała się ironicznie – Franie? Frederika? Luisa? Helena? Caroline? Jennifer? – Spojrzałam na nią bezradnie. Nie mogłam patrzeć w jej czarne oczy, więc podniosłam wzrok. I wtedy przypomniałam sobie o księżycu, który zdobił jej skroń. Przecież to było oczywiste! – Selene! – Krzyknęłam ucieszona. Dziewczynka po raz pierwszy się uśmiechnęła. To znaczy uniosła kąciki warg do góry. Nie było w tym ironii. 
- To już właściwa droga. – Oznajmiła niezbyt przyjaznym tonem –Jednak moje imię, dla ciebie nie jest imieniem.       
Dla ciebie nie jest imieniem.  Powtarzałam sobie to zdanie. Co mogło oznaczać?
*
Jakiś czas później wciąż tkwiłam w tym samym punkcie. Nie miałam już siły. Dziecko nie zasypiało, wciąż płacząc i płacząc. Byłam głodna. Nie był to jednak głód, który potrafiłam zaspokoić. To było wewnętrzna uczucie niedosytu, które targało mną, kiedy tylko pozwoliłam myślą biec innym torem. Nie było mowy o pomyłce. Moja dusza domagała się końca tej sprawy. Nie po raz pierwszy zatęskniłam za moją komnatą. Nie po raz pierwszy zatęskniłam za ciepłem. Choć bałam się do tego przyznać nawet przed sobą, cierpiałam. Nie miałam siły, aby spróbować poszukać odrobiny szczęścia. Zresztą… czy to by coś dało? Byłam zniewolona, zdominowana. Bałam się nowości, bo wiedziałam, że nie przyniosą mi nic dobrego.  Byłam nikim. Dla siebie. I byłam kimś dla niego. Może nie bardzo znaczącym, ale musiało mi to wystarczyć…  
Dawno już wybyłam się uczucia miłości do Toma.  On umarł dawno temu. A Voldemorta nie dało się kochać. Byłam jednak od niego przywiązana.  Nie żałowałam. Widocznie taki był mój los. Teraz ważył się, a ja wiedziałam, że przegrywam. To nie miało sensu. Jeśli imię Demona nie było dla mnie imieniem, oznaczało to, że mogło nim być nazwa jakiejkolwiek rzeczy. Wiedziałam, że bezsensowne mówienie wyrazów w niczym mi nie pomoże. To był koniec.
- Prędzej umrę, niż znajdę twoje imię! – Warknęłam w stronę dziewczynki. Drgnęła.
- Zabawne jak blisko jesteś, a nie zdajesz sobie z tego sprawy – westchnęła, lekko rozbawiona. Odwróciła się, zarzucając długimi, czarnymi włosami. Przyjrzałam się jej, ale na próżno – jej wygląd znałam już na pamięć. 
Pomóż…
Bezgłośnie szepnęłam w stronę Bianki. Jedynie sam Merlin wie, dlaczego mnie usłuchała. Przewrócił oczami i ze zniecierpliwioną miną podeszła do zjawy. Stały obok siebie tak różne. Jedna starsza, blada, przeźroczysta. Wyczuwało się w niej niewinność i smutek. Była niczym dym, lekka i delikatna. Jej biała sukienka sprawiała, że serce mi biło. Przypominałam sobie o tym, czego nigdy nie będę miała. Ta, obok której stanęła, wydawał się cięższą, chociaż była o połowę niższa. Choć miała ciało dziecka, nie było w mniej nic z niewinności. Krwawy półksiężyc mienił się czerwienią na jej bladym czole, niczym znak zniewolenia.   Bez wątpienia była symbolem tajemnicy i niebezpieczeństwa. Wyglądały jak dwie siostry.  Dzień i noc.  Życie i…
- Śmierć – wyszeptałam, jeszcze nie bardzo świadoma tego, że mówię to na głos. Bianka uśmiechnęła się triumfalnie, ale z żałością. Ze współczuciem. Widocznie wiedziała coś, co ja miałam odkryć za jakiś czas.
- Dobrze – czarna zjawa spojrzała na mnie. Przynajmniej tak mi się zdawało. Nie potrafiłam spojrzeć w tej jej czarne oczy. Nie mogłam.  Wyczułam z jej głosie odrobinę zaskoczenia. To znaczyło, ze Bianka była dla niej niewidoczna. I dobrze. Tak był lepiej.
Nie chrzań! Uciekaj, póki możesz!
Głos w mojej głowie jak zawsze pojawił się znienacka, nieproszony. Nie miałam siły się mu opierać. A jednak spróbowałam. Nie miałam innego wyboru. Byłam coraz bliżej. Teraz nie było już ucieczki. Jedynie dalsza droga, która mogła zakończyć się moja śmiercią. W tamtej chwili nie pragnęłam niczego bardziej od tego, żeby wyjść cało z tego Symetrycznego Lasu. 
- Nie zaplam mi wody – szepnęła żałośnie zjawa – odwróciła się i pomaszerowała w gęstwinę. Ruszyłam za nią, ale coś mnie zatrzymało. Nie mogłam iść dalej. Jakaś siła wypychała mnie do środka. To mogła znaczyć tylko jedno. Moje zadanie nie było jeszcze wykonane.
„Musisz odnaleźć moje prawdziwe imię, a potem wykonać je.”
Słowa wypowiedziane przez Etap Pierwszy wróciły do mnie. W mig pojęłam, o co chodzi.
Odwróciłam się gwałtownie w stronę wody. Dziecko wciąż kwiliło głośno, krztusząc się łzami. 
Ruszyłam na przód.    
*
Zimna woda sięgał mi ud. Szata unosiła się na jej powierzchni, ciążąc mi coraz bardziej. Jak zawsze, ogarnęło mnie podniecenie. Czułam, że Izabelle zaczyna przegrywać.  Na jej miejsce wchodziła Lady Siellum. Ogarnęło mnie uczucie zniesmaczenie. Zniecierpliwienie dało o sobie znać.  Dziecko ryczało w niebo głosy, jakby przeczuwało, co zraz się stanie. Ja stałam nad nim sztywna. Miało małą, pucołowatą, okrągłą buzię. Zielone oczy spuchnięte były od płaczu. Krztusiło się łzami. Nie potrafiłam stwierdzić, czy była to dziewczynka czy chłopczyk. Czy to było takie ważne? Za chwilę miało umrzeć. Zanurzyłam rękę w wodzie i chwyciłam kamień, leżący na dnie. Bianka spojrzała na mnie przerażona. Potem zamknęła powieki. Nie znosiła mordów. Ale teraz nad tym się nie zastanawiałam. Dziecko musiało umrzeć. Albo ono, albo ja. Moja egoistyczna strona wygrała, jak zawsze. Zresztą… siedziałbym tu dopóki nie zabiłabym go lub nie umarła sama. W końcu bym się złamała. Wiec, po co walczyć z tym, co nieuniknione?
Uniosłam kamyk nad główkę dziecka. Ręka mi zadrżała. Oto pierwszy raz, z zimna krwią, miałam zamordować niewinną istotę… nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobiłam. Wyobraziłam sobie rozorane szczątki tego małego człowieczka. Kamień z cichym pluskiem przeciął tafle wody.
Nie… nie tak.
M u s i a ł istnieć inny sposób.    
Nie potrafiłam zbezcześcić tego małego ciałka. Wiedziałam, że jeśli bym to zrobiła, Lady Siellum przejęłaby kontrolę na zawsze. Wygrałaby nieodwracalnie. Izabelle postanowiła walczyć. Działać.
Wyjęłam różdżkę. Modliłam się, by to zadziałało.
Chciałam, żeby dziecko umarło, ale nie chciałam jego cierpienia. Nie zniosłabym życia z takim piętnem.
Uniosłam różdżkę…  serce biło mi tak mocno, że bałam się o to, że wyskoczy mi z piersi. Oddech stał się przyspieszony. Zdałam sobie sprawę, że znów jestem Izabelle.
Nie, nie teraz!
Poczucie winny wstąpiło we mnie. Ogień trawił moje ciało. Pożoga rozsadzała mi żyły. Chociaż stałam prawie po pas w lodowatej wodzie, było mi gorąco. W geście furii wykrzyknęłam zaklęcie.
Chociaż tu nie mogłam czarować.  Widziałam, jak Bianka otwiera oczy. I ona usłyszał w moim głosie niemą prośbę. Nie mogłam kolejny raz zanurzyć ręki w wodzie, by sięgnąć kamienia. Po prostu nie mogłam. Zebrałam wszystkie siły.
- Avada Kedavra! - Ktoś wysłuchał mojej modlitwy. Choć zielony strumień nie wypłynął z mojej różdżki, wiedziałam, że to się stało.
Zapadła cisza.
Po bladym policzku Bianki popłynęła jedna, sucha łza.
Zaszlochałam, wiedząc, że nic już nie będzie takie samo. Woda chłodziła moje gorące policzki. Nie miałam siły, by wstać.
Dlaczego miałam wrażenie, że czeka mnie dużo więcej?  
Dlaczego miałam wrażenie, że to było najłatwiejsze zadanie?
*
Etap pierwszy była dla mnie początkiem zmian. Jakimś zalążkiem dominacji Izabelle nad Lady. Nie wiele pamiętam z tego okresu. Są to zmazane obrazy. I uczucia. Ogromne kłębowisko emocji.  Byłam wtedy po pierwszych poważnych przeżyciach i miałam świadomość, że czeka mnie więcej.
Wtedy, po zabiciu niewinnego dziecka, stałam w tej wodzi jeszcze długo. Szlochałam, choć nie bardzo wiedziałam, nad czym. Moje ciało wypełniła ulga, że zaklęcie zadziałało. Że nie musiałam się dopuszczać grzechu jeszcze cięższego i skazywać to dziecko na jeszcze wiesze cierpienie. Z drugiej jednak strony wiedziałam, że to morderstwo już na zawsze pozostanie we mnie. Że nie da się obmyć, krwi, którą przelałam.
Przyzwyczaiłam się do zabijania. Ale nie potrafiłam z zimną krwią zamordować dziecka. Nie, Izabelle nie potrafiła. Lady Siellum bez wahania by to zrobiła. Ale wtedy obie by zginęły. To moje lepsze ja postanowiło zadziałać. Ale wiedziałam też jeszcze jedna rzecz. Odtąd Lady będzie grała ostrzej. Mniej fair.
Nie chciałam być świadkiem ich starcia. Pragnęłam spokoju. Zaczęłam już się gubić, kim jestem na prawdę… Zaczynam okazywać słabość. To był pierwszy krok do samozniszczenia. Zaczynałam przestawać akceptować swoje życie. To był drugi krok do samozniszczenia. Zdałam sobie sprawę, że dla samej siebie jestem kompletnie obcą osobą. To był ostatni krok do samozniszczenia. 
Izabelle
> <| � a s P� � l style='text-align:justify'>            Słońce męczyło mnie już. Kropelki potu zdobiły moje ciało. Para, unosząca się nad roślinami otulała i nas. Czułam dziwne podniecenie.  Wiedziałam, że byłam blisko. Uniosłam nogę i przeszłam przez kolejny spróchniały pień. 
- Spójrz… - już po głosie Stevea wiedziałam, że nareszcie dotarliśmy do kresu naszej wędrówki. Podniosłam oczy.  I zamarłam z szaleńczym uśmiechem na ustach. Nie, to nie mogła być prawda. To był obrazek jak z bajeczek dla dzieci. Tych wszystkich nudnych opowiadań, których nienawidziłam.  Maleńki, najwyżej dwuizbowy, domek  stał pośrodku polanki. Była to zwykła, drewniana chatka, której za dach służyła strzecha.  Drewniane pale wbite były obok siebie, prawdopodobnie mając pełnić funkcję ogrodzenia. Nie byłam pewna, czy to jakaś forma testu. Albo może żart? Nie… to na pewno nie mogła być prawda. Tom mówił, że ten człowiek jest wyrocznią. A TEN człowiek właśnie siedział  po turecku na ogromnym kamieniu. Na siebie włożył białą szatę. Choć powinnam powiedzieć na to sukienka, ale to jakoś tak nie wypada, nie? W każdym bądź razie ten mężczyzna siedział i wyglądał, jakby medytował. Dwa palce złączył ze sobą unosząc je lekko u górę. Głowę, okrytą siwiuteńkimi włosami, skierował ku słońcu.  Broda, sięgająca piersi, powiewała mu na wietrze, którego przecież nie było.
- Kwesta wiary różna jest, moje dziecko. Pamiętaj, jeśli chcesz znać prawdę, musisz mieć czysty umysł – głos miał niezwykle melodyjny. Można rzec: hipnotyzujący. Spojrzał na mnie, a ja zamarłam. Jego oczy… one były niebieskie. Ale nie tak, jak  u innym ludzi. To był najczystszy błękit.  Choć były zupełnie nienaturalne, jemu pasowały idealnie.
- Mędrcze! Przychodzimy tu, by…
- Wiem, po co przyszliście – machnął lekceważąco ręką. Zirytował mnie tym bardzo. Szukaliśmy go od  czterech tygodni, a on mi teraz macha ręką? 
- Gniew nie jest dobrym doradcą… - pokręcił głową z ubolewaniem. Ale ja robiłam się coraz bardziej wściekła. Chwyciłam Stevea za koszulę i ruszyliśmy mu naprzeciw. Staruszek jednak wyciągnął różdżkę (kiedy??)  i zatrzymał nas.
- Tylko kobieta – jego głos nie był już taki miły. Stał się dużo zimniejszy. Dreszcz przeszedł mi po plecach, ale ja nauczyłam się już panować nad strachem. Zostawiłam mojego towarzysza i zrobiłam kilka kroków.
Nie boję się.
Powtarzam to zdanie w  myślach, by dodać sobie otuchy. W tej chwili starzec faktycznie wygladał na mędrca. Ale ja przywędrowałam aż tu z jakiegoś powodu. I nie zamierzałm odchodzić z pustymi rękoma. Gniew Voldemorta przerażał mnie jeszcze bardziej niż ten człowiek ubrany w białą szatę – sukienkę.  Więc zaczęłam stawiać kroki coraz pewniej.
Nie boję się.
Okłamywałam samą siebie.
*
            Nie bardzo wiem, jak skomentować tamten czas. To była niezapomniana podróż, która zapoczątkowała serię niezwykłych i owianych grozą wydarzeń. Wydarzeń, które tkwią we mnie do dziś. I do dziś niosę na sobie ich brzemienne skutki. Ale nie chcę jeszcze o tym mówić. Wiem, że kiedyś będę musiała. Ale są to kolejne strony tego dziennika. Czasami żałuję, że go założyłam. Te wspomnienia są okropnie bolesne. Ale wiem, że kiedy nadejdzie czas mojej śmierci, zostaną zapomina. Liczę na to, z ktoś wreszcie pozna prawdę… Że pomogę pokonać zło, którym przecież sama byłam.  Nim umrę. A umrę na pewno.  Przysięga składana Voldemortowi  jest wieczna. A zakończyć może ją jedynie śmierć. Moja śmierć nadchodzi wielkimi krokami. Nie ma od niej ucieczki. 
Izabelle

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz