27.06.2012

List (17. 07.1962)


***

Przeszłość ta jest pułapką szarych dni
Wykrzyczeć chcę – nie tak masz żyć
Nie musisz grać, wystarczy być
[Piotr Cugowski]
 *
17 lipca 1962 r.
Izabelle, moja muzo!
            Zdarza mi się myśleć, że wszystko, co mnie otacza to tylko sen. Boję się, że zło się we mnie rozwinie. Już wiesz, że mam powody, by trwać przy Voldemorcie. Jednak to tylko błahe słowa. Ja też mu uległem. Nigdy nie wierzyłem w bajki, które opowiadał. Wierzyłem jednak, że mogę stać przy nim i nie zmieniać się. Myliłem się. Trwanie przy nim jest procesem samobójczym. Jednak ja nigdy nie potrafiłem odmówić Alice. Nie potrafiłem jej zostawić. Zawsze trwaliśmy przy sobie. Ja, Alice i Eve. Byliśmy nierozłączni. Do czasu.
            Kiedyś prosiłaś mnie, bym opowiedział ci moją historię. To jeszcze nie ten czas. Wiedz jednak, że nigdy nikogo bardziej nie kochałem od Eve i Alice. Znaliśmy się od zawsze. Od zawsze byliśmy przyjaciółmi.  Takimi na dobre i złe. W kłopotach i szczęściu. Wierzyłem, że tak pozostanie. Oczywiście wiedziały, gdzie się uczę. Znały tę moją stronę, której ja nienawidziłem. W Hogwarcie starłem się być niewidoczny. Wiedziałem, że magia jest moją siłą. Ale wiedziałem też, że rozdziela mnie i moje przyjaciółki. Jednak cechą prawdziwej przyjaźni jest to, że nic jej nie rozerwie. Ona zawsze będzie. Choćby dzieliły was setki mil. Cały czas miałem świadomość, że w naszym świecie nie dzieje się dobrze. Jednak nie wziąłem pod uwagę tego, że ich świat również jest zagrożony. Zrozumiałem to, gdy było już za późno.
Nie wiedziałem, kto odnalazł naszą Eve.
Nie wiedziałem, dlaczego tak się stało.
Nie wiedziałem, jak do tego doszło.
Alice też nie wiedziała.
Ale oboje wiedzieliśmy jedno.
Eve została zamordowana.
Mało tego. Została zamordowana w wyjątkowo okrutny sposób.  Wciąż widzę jej zmasakrowane ciało. Pamiętam, jak rzuciłem się do jej dłoni, choć wiedziałem, że ona już odeszła. Chciałem opatrzyć rany szpecące to drobne ciało. Jej jeszcze ciepła krew została na mojej skórze. Paliła ją. W ustach czułej jej metaliczny smak. Drżałem, nie chcąc dopuścić do siebie wiadomości, że ją straciłem. Oboje ją straciliśmy. Ja i Alice. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, w jakie bagno wdepnęliśmy.
Oboje zdawaliśmy sobie sprawę z jednego.
Eve Madelaine Charlotte de Voile nie żyje.
To starczyło, by mój świat się zawalił.  Runął jak most, który trzymał naszą przyjaźń. Wtedy wszystko się zmieniło.
Potem nic już nie było takie same. Ludzie ginęli. Czarodzieje, mugole, szlamy, charłaki… Mężczyźni, kobiety, dzieci… Starzy i młodzi. Światem zapanował Voldemort. Miał w garści wszystkich. Włącznie ze mną.
W tamtym okresie w moje życie wkroczył ktoś jeszcze.
Był to wesoły, uczciwy facet. Z miejsca go polubiłem, choć z lekką niechęcią patrzyłem na to, jak oczarowuje Alice. Byłem przeciwny ich małżeństwu. Nie rozumiałem jak ona może myśleć o ślubie, kiedy jej siostra leży zakopana pod ziemią. Po kolejnej kłótni dowiedziałem się, że jest w ciąży. Miałem ochotę uderzyć ją za ten szczyt bezmyślności. Nie… To nie był dobry czas na zakładanie rodziny. Miałem rację, choć nigdy jej tego nie wypomnę. Pomimo wszystko, byli szczęśliwi. I stało się.
Mathieu la Mattrie oraz Alice Florence Therese de Voile pobrali się pewnej wrześniowej soboty.
Osiem miesięcy później urodziła się Michelle Monique Maya.
A ja uwierzyłem, że na tym świecie może jeszcze istnieć miłość.
Jednak los okrutnie z nas zadrwił. Czarny Pan ponownie wszedł w moje życie. Od kiedy dowiedział się całej prawdy, od kiedy poznał we mnie wroga… próbował mnie zniszczyć. Alice również była zagrożeniem. Wiedział, że tylko my możemy zniweczyć jego plany już na samy początku. Więc krzywdził nas. Upokarzał i rujnował. W spokoju żyliśmy sześć lat. Potem sprawił, że wiara Alice w normalne życie zachwiała się. Zabił Michelle. To niewinne dziecko stało się częścią jego gry. Jedyna pociecha w tym, że nie cierpiała długo. Zaklęcie uśmiercające zwykle nie pozostawia żadnych śladów.
W trójkę go odnaleźliśmy. I to stało się naszym przekleństwem. Ostatnią iskrą światła, która zgasła tak szybko, jak się pojawiła. Mathieu zginął. A my staliśmy się jego więźniami. Wiedzieliśmy, że jedynym sposobem na zemstę będzie trwanie u jego boku. Sprawienie, że zaufa nam choć odrobinę. Wiem, to brzmi jak myśl szaleńca. Wiesz mi, w tamtej chwili byliśmy obłąkani. Nasza zemsta odbywa się powoli. On jednak wierzy, że zdołał zaszczepić w nas zło. Ba! Jest o tym przekonany! Ale on się myli, Izabelle. We mnie nie ma już uczuć. W Alice jest jedynie nienawiść.
Odtąd błąkamy się po jego królestwie. Wesoły, arogancki Charlie i zimna, opanowana Florence.
Takich znają nas Śmierciożercy. 
Później dołączył do nas Steven. Poczciwy przyjaciel zakochany w zimnej Florence la Mattrie. Kobiecie, za którą skrywa się moja stara, ukochana Alice.     
Wiec wiesz już prawie wszystko, Izabelle. Jesteśmy coraz bliżej celu.
*
            Malarstwo przyszło później. Jednak najpierw znalazłem kamienicę. Te straty, zapleśniały dach. Obserwowałem ludzi. Widziałem ich problemy i robiło mi się lżej.  Zdawało mi się, że panuję nad swoimi emocjami. Kiedy zrozumiałem, że tak nie jest, chwyciłem szkicownik. Wtedy węgiel był dobrym przyjacielem. Szaro – czarny świat był odzwierciedleniem mojej duszy. Potem odkryłem, że ból można zawrzeć w innych barwach. Ostrych, wyraźnych, soczystych. Kupiłem paletę i płótno. W myślach odtworzyłem jej twarz. Mnóstwo piegów, ciemne, smutne oczy i poskręcane włosy. Obok niej stała blondynka. Długie włosy spięte w wytwornego warkocza okalały spokojną, pociągła twarz. Gdzieś między nimi namalowałem siebie. Pracowałem całą noc, ale rezultat mnie zadowolił.
            Izabelle, sztuka stała się moim wybawieniem. Nieodłącznym elementem mojego życia. To dzięki niej nie zwariowałem. Ona i ryzyko stały się całym sensem mojego istnienia. Tylko to pozwalało mi istnieć. Tylko to było mi potrzebne.  
… Smuga światła wpadła do pokoju w chwili, kiedy drzwi się otworzyły.
- Jesteś tu, Charlie? – Cichy, opanowany glos wyrywa mnie z zadumy. Drzwi skrzypią cicho. Podobnie jak deski, po których stąpa dziewczyna.
- Nie możesz spać, Alice? – Spoglądam na jej podkrążone oczy. Oczywiście wiedziałem, dlaczego tak jest. Pamiętałem, jaki dziś dzień.
- Już dano nie mówiłeś do mnie „Alice” – Szepcze.
- Florence jesteś dla wszystkich innych. – Nie myśląc długo, odwracam się i przytulam jej głowę do swojej piersi. – Dla mnie zawsze będziesz ta małą Ally.
- Och, Charlie…! – Jej stłumione słowa są dla mnie lekarstwem. Wiem, że w tej chwili jesteśmy dawnymi przyjaciółmi z podwórka. Że zrzuciła maską niedostępności i chłodu. – To już rok… Jeden, piekielnie długi rok.
- Wiem, skarbie – mówię, bo nie znam słów pocieszenia. Bo co powiedzieć siostrze, która straciła rodzeństwo? Żonie, która pochowała męża? Matce, która oddała swe dziecko śmierci? Nic. Wtedy zupełnie nic nie przynosi ulgi. Zwłaszcza słowa osoby, która cierpi równie mocno. – Wszystko będzie dobrze. – Wyrywa mi się, choć wiem, że to tylko psute słowa…               
Często siadam na dachu mojej kamienicy. Mówię „mojej” z barku lepszego słowa. Nie wiem, do kogo fatycznie należy. Wiem jednak, że jej dach stworzony został jedynie dla mnie. To więcej, niż oczywiste. Od kilku lat siadam na tych brudnych dachówkach i obserwuję Pokątną. Nieraz mm wrażenie, że wariuję. Potrafię godzinami siedzieć w bezruchu i obserwować. Widzę wielu ludzi. Jedni są spokojni, drudzy pędzą w poszukiwaniu czegoś, co pewni nie istnieje. Na przykład teraz, właśnie w tej chwili, łysiejący czarodziej biegnie ile sił w jego krótkich nóżkach. Poci się przy tym niemiłosiernie, ale dalej wytrwale dąży do celu. A do jakiego celu dążymy my? Nie wiem, Izo. Naprawdę nie wiem.
Pewnie w chwili, gdy to czytasz, jesteś na mnie zła. Nie lubisz, gdy mówię do Ciebie „Iza”.  Wolisz swoje pełne imię. Wiem, ono jest wyjątkowe. Ale nie pozwalasz też mówić do siebie „Bella”. Dlaczego? Przecież to tak do Ciebie pasuje. Jednak twierdzisz, że nie będziesz się upodabniać do niej. No tak… Twoja wielka rywalka. Tak o niej mówisz. Ja nie widzę w tym prawdy. Ty zawsze będziesz ponad nią. Zawsze będziesz miała nad nią przewagę. Musisz w to uwierzyć, inaczej będziesz zgubiona. Zatracisz się w szaleństwie. Nie, ty już jesteś szalona. Nie potrafię spojrzeć Ci w oczy i powiedzieć to, co powinienem. To, co w nich widzę jest dla mnie nie do pojęcia. Myślę, że mogę nazwać się Twoim przyjacielem. A jednak tak często nie rozumiem Cię. Zawsze byłaś dla mnie zagadką i już na zawsze nią pozostaniesz.
            Dziś znów siedzę na tych brudnych dachówkach. Wspominam dni, kiedy byłem zwykłym chłopakiem. Z marzeniami, planami i tysiącem pomysłów. Każdy dzień był dla mnie wyzwaniem. Kolejną porcją adrenaliny. Byłem szczęśliwy, bo byłem sobą.  Kiedyś zapytałaś mnie, jakie miałem dzieciństwo. Odpowiedziałem, że normalne. Dopiero dużo później zrozumiałam, że to nie była dobra odpowiedź. Że musiałaś zrozumieć ją zupełnie inaczej, niż powinnaś. Odpowiem Ci teraz. Całe moje dzieciństwo to była sielanką. Zwykłe, kolorowe dni wypełnione śmiechem i miłością. Tęsknie za tym czasem. Za spokojem i stabilnością. Tak, właśnie za stabilnością. Choć nosiło mnie, choć ciągle musiałem gdzieś biec, miałem świadomość, że mam gdzie wrócić. Zdaje sobie sprawę, że jestem okrutny. Że musisz cierpieć, kiedy Ci to opowiadam. Jednak wiem, że kiedy wszystko Ci wyjawiłem, zrobiłem to zbyt brutalnie. Zbyt opryskliwie. Wiem, że wtedy wszystko zrzuciłem Ci na ramiona. Ale, cholera jasna, ty wiesz, że życie to nie jest sielanka! Jeśli coś ma być źle, nie masz nic do powiedzenia.  Zasługiwałaś na prawdę.  Dostałaś ją. Do dziś pamiętam szok, którego nie potrafiłaś ukryć. Dlaczego nie chciałaś mi uwierzyć? Bo byłem Gryfonem? Bo, technicznie rzecz biorąc, jestem szlamą? Moja krew jest brudna a jednak trzymał mnie przy sobie. Nie, nawet Ty musiałaś wiedzieć, że jestem mu potrzebny.  Tak, Izabelle – wyśmiałaś mnie i krzyczałaś, żebym nie bluźnił. Nie potrafiłaś mi uwierzyć. Nie chciałaś pogodzić się z prawdą. Prawda jest taka, że nigdy mnie nie rozumiałaś. Nigdy nie poznałaś mnie do końca. Prawdę mówiąc nie lubiłem Cię. Jesteś irytująca. Jesteś wredna. Jesteś obłąkana.  A ja jestem Tobą zafascynowany.  Odkąd tylko Cię poznałem. Nie… Odkąd tylko o Tobie usłyszałem. Byliśmy sobie potrzebni. I oboje byliśmy potrzebni Tomowi. Cała nasza trójka o tym wiedziała. Ale on zawsze był ponad nami. Zawsze musiał górować. Nigdy mu nie ufałem. Ale też nigdy się go nie bałem. Do dzisiaj. Dziś drżę, bo wiem, że przyjdzie mi zginąć razem z tobą.  Razem staniemy przed potężnym Lordem Voldemortem, złapiemy się za ręce i ruszymy na spotkanie ze śmiercią. Dopełnimy przeznaczenia. Umrzemy z nadzieją, że kiedyś przyjdzie ktoś, kto go pokona. Kto zniszczy potwora, którym się stał.
Do dziś nie mogę wybaczyć Ci, że go pokochałaś. Nie mogę przestać zazdrościć mu, że ofiarowałaś mu swoje serce i że on to serce zniszczył. Ty również jesteś potworem. Izabelle i Lady Siellum bardzo się różnią. To Lady mnie zafascynowała. Jednocześnie brzydziłem się nią. Nie potrafię zrozumieć. Ani Ciebie, ani jego. Tak wiele razy pytałaś, dlaczego cierpię dla ciebie. Nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć. Tak często sam mam ochotę Cię zabić. Sprawić, żebyś zapłaciła za całe zło, które wyrządziłaś.  Biję się z myślami, dlaczego tego nie zrobiłem. Jednak odpowiedz przychodzi szybciej, niżbym się spodziewał. Wierzę w to dobro, które gdzieś w Tobie jest. Nie ukryjesz go. Nie wiem tylko, czy mam siłę go szukać. Czy chcę go szukać. Dawno już zapomniałem, jak to jest obcować z człowiekiem. Dawno już nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogę być komuś potrzebny. I że ktoś może być potrzebny mnie.
Jestem maszyną, Izabelle. Cholerną maszyną, która próbuje pracować na najwyższych obrotach. Maszyną, której jedynym celem jest zemsta.
Do końca zafascynowany
Charlie Russel 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz